Antigua

Antigua  jest jedną z trzech wysp należącą do państwa Antigua i Barbuda (ta trzecia nie wymieniona w nazwie to Redonda). Jest dużo mniejsza od Saint Lucii, a dodatkowo jako jedyna w całym państwie połączona komunikacyjnie na zewnątrz.

W wigilię przypłynęliśmy najpierw do English Harbour, ale nie było miejsca na jedną noc  i musieliśmy na noc stanąć kawałek obok. Falmouth Harbour to marina dla super i mega jachtów. Od lądu marina schowana jest za wielkim i szczelnym płotem z ochroną na bramie,w środku wielkie wybetonowane pomosty z  dostępną wodą i prądem. Nie ma  toalet i pryszniców – wszyscy mają je u siebie, więc po co się przejmować ich brakiem…

Wigilia na Karaibach wygląda zdecydowanie inaczej… nie ma śniegu, bo to oczywiste. Nie ma też choinki, 12 potraw i smętnych kolęd… Są za to otwarte wszystkie bary i restauracje, z których dobiega głośna i skoczna (!) muzyka. Trzeba chwilę poświęcić, żeby dojść, że to …. lokalne kolędy 🙂 Nam się one bardzo spodobały, przecież to wesoły dzień więc powinno być radośnie i wesoło, a nie jak na stypie 😀 Wybraliśmy się w komplecie (tzn. Sylwia, Ja, Piotrek, Nic i Alan) do jednej z restauracji i postanowiliśmy „zaszaleć”, w końcu prezentów sobie nie dajemy to możemy coś zjeść fajnego… Ryby nie ma, skończyła się. Jest stek, pizza albo kurczak. No to pięknie… biorę stek, a do tego Red Stripe („lokalne” piwo … z Jamajki). Pycha, że palce lizać. Po dobrych dwóch godzinach i kolejnych piwach  (czy już napisałem, że piwo to albo 0,275 albo 0,325 litra ?!) i drinkach trzeba by zapłacić, patrzę na stół i na chwilę rzednie mi mina – wyjdzie pewnie majątek (licząc, że będzie coś ekstra za Wigilię)… A tutaj niespodzianka, ceny bardzo przyzwoite i umiarkowane. Zdecydowanie taniej niż na Saint Lucii i lepiej smakuje.

Rano płyniemy z powrotem do English Harbour na z góry upatrzone miejsce. Normalnie zacumowanie rufą do kei zajmuje nie więcej niż 10 minut, ale przy lekkim i mało sterownym (na silniku) 60 stopowym jachcie, bez windy kotwicznej i żadnej knagi zajmuje nam to prawię godzinę, a wszystko idzie w miarę sprawnie i bez większych problemów.Jednak warto było się przestawić… trafiamy w środek świątecznej imprezy. Tańczy cała marina (część już jest lekko nie trzeźwa, w końcu za nie długo południe), słońce przypieka, orkiestra przygrywa, a grill pachnie i kusi…. Są dwa elementy świąteczne… widoczny: czerwone czapki z pomponami i słyszalny: każdy każdemu życzy „Merry Christmas”.

Następnego dnia już po świętach, jest cisza i spokój. Marina posprzątana… a my zaczynamy się rozglądać co tu zwiedzić i zobaczyć. Antigua reklamuje się jako wyspa słońca i plaż. Nie jesteśmy maniakami leżenia na plaży, ale trzeba będzie spróbować, bo poza plażami to największą atrakcją jest fort w English Harbour. Z tym, że my tam mieszkamy więc zwiedzamy codziennie chodząc na przykład umyć zęby 🙂

Zebraliśmy się w końcu sobie i postanowiliśmy pojeździć po wyspie… Na pierwszy ogień jedziemy busem do stolicy wyspy czyli Saint Johns. Małe (choć może i duże, jak się spojrzy na lokalne warunki) miasto, gdzie centralnym miejscem są dwie odnowione uliczki z pseudo-sklepami „DUTY FREE”  dla turystów. Uliczki są właściwie przedłużeniem pirsu do którego przybijają „kamienice”, czyli ogromne statki pasażerskie  jak je nazywamy. Przypływają one prawie codziennie, zawsze rano i wysypują się z nich (są wypędzani?) setkami biali jak ściana turyści, których miejscowi przewodnicy-naganiacze przeganiają przez wspomniane dwie ulice wprost do buso-taksówek  i za zbójecką kasę obwożą po wyspie… nie ma to jak wymarzone wakacje na Karaibach 😉

Później, jak już zaprzyjaźniliśmy się z lokalnymi zwyczajami transportowymi, pojechaliśmy najpierw na zachodni brzeg wyspy (zaliczyliśmy plażę o wdzięcznej nazwie „Old Road” oraz Jolly Harbour), a później na wschodnie wybrzeże. Najpierw połaziliśmy w okolicach Indian Point, później pojechaliśmy do Halfmoon Bay. Tam kolejna przygoda, bo dojechaliśmy około 1600 (to ważne!), zanim dostaliśmy się na plaże była już po 1700. Kąpiel, leniuchowanie i takie tam i już mamy 1800, a 20 minut później jest ciemno (co nie znaczy, że zimno). Pytamy się w barze przy plaży, czy może wiedzą czy tu staje autobus do St. Johns… otóż nie staje, co więcej następny autobus jest … jutro rano.  Pozostaje nam nocleg tylko, że w okolicznych resortach  ceny oscylują w okolicach 300 USD za noc…. trochę słabo. Pomoc przychodzi z … baru. Właściciel dzwoni do znajomego, ten do znajomego znajomego, a tamten jeszcze gdzieś … i po 15 minutach mamy załatwiony nocleg za 150 EC (jakieś 53 USD) w guest housie (takie nasze kwatery prywatne), a chwilę później otwierają nam knajpkę, żebyśmy mogli zjeść coś na ciepło. Żarcie pycha, widok rewelacyjny, cena 1/2 tego co w English Harbour. Wracamy na piechotę (jakieś 2 km) nie chcemy nadwyrężyć gościnności w restauracji. Po powrocie zasypiamy natychmiast….

Rano, najpierw kąpiel, później buduję fortecę (co prawda co i raz zalewa mi ją woda, ale co tam). Znów kąpiel i wreszcie śniadanie w zaprzyjaźnionym barze (otwarty jest od 1100). Zostalibyśmy dłużej, ale wracamy do English Harbour – mamy jeszcze parę spraw do załatwienia, które zajęły nam parę tygodni i ruszyliśmy dalej. Cel Nowy Jork.