Somaliland

Somaliland

To już mój drugi odwiedzony kraj, który nie istnieje na mapach. Ten akurat od 25 lat mniej lub bardziej skutecznie próbuje, żeby ich ktoś jednak zauważył. Ale jest jak jest. W tym kraju dzieje się lepiej niż w tym z którego się odłączył lub chce odłączyć (właściwą formę zostawiam dla czytających).

Co więcej mają swój własny rząd, własną flagę i walutę, własne tablice rejestracyjne czy własne sieci telefoniczne (choć kod kraju jest ten sam), a nawet mają własny system wizowy. Bezpieczeństwo jest kilka oczek wyżej patrząc na kraj oryginalny i galaktykę wyżej niż stolica tegoż kraju. Nie potrzebna jest wieczna eskorta, nie wybuchają sklepy, samochody i punkty kontrolne. Nikt nie próbuje nikogo wypatroszyć. Można samemu pójść się przejść, wejść do sklepu czy restauracji, pochodzić po plaży. Mają też ładnie wyglądające góry, choć mi się raczej nie uda po nich pochodzić. Spotkani ludzie są życzliwi, zagadują i są ciekawi po co przyjechałeś. Tak w ogóle wygląda to lepiej. Jednak zgoda buduje 🙂 Nie to żeby to był jakiś drugi Dubaj oczywiście, bo bieda jest bardzo podobna, tylko, że w wersji bez wojny.

trip map

Dostać się tutaj nie jest łatwo. Pierwsza zapora to formalności (ale tą akurat załatwił za mnie pracodawca), druga to droga. Jest długa i wyboista, szczególnie tak jak w moim przypadku kiedy leci się z Mogadishu. Samolot wielkością też nie rozpieszcza, a od mniej więcej połowy zamienia się maszynę 70 osobową na 17. Wrażenia murowane. Przy okazji robi się małe tournee po kraju, bo samolot leci na około i co godzinę z kawałkiem ląduje, ktoś wysiada, ktoś wsiada, tankowanie, zmiana samolotu itp. Czasowo od rana do popołudnia, nie wiele krócej niż z Frankfurtu do Nairobi, czyli prawie 8 godzin. Panie i Panowie … oto Somaliland, dawne Somalii Brytyjskie.

 

Marzysz o własnym jachcie?

Chyba każdy kto przynajmniej raz żeglował pomyślał o własnym jachcie.

Jednak w przeciwieństwie do kupienia choćby samochodu, zakup jachtu to dużo większe wyzwanie, więcej obowiązków, a czasem i kłopotów. Decyzję o zakupie jachtu trzeba przemyśleć milion, a nawet dwa miliony razy. Chęć posiadania własnego jachtu nachodzi mnie cyklicznie. Naprawdę chcę mieć własny jacht, co więcej prawie wiem jaki. A na pewno wiem jaki nie będzie.

Ten artykuł nie ma ambicji zostania przewodnikiem jaki jacht kupić. Nie znajdzie się w nim odpowiedź jaki ma być długi, szybki czy wysoki. Jak go wyposażyć. To osobna decyzja każdego zależna choćby od rejonu pływania, własnych przyzwyczajeń, upodobań i … zasobności portfela. Postanowiłem go napisać, z kilku innych przyczyn:

Widziałem ze dwie setki różnych jachtów. Przynajmniej kilka tysięcy różnych patentów i rozwiązań. Jedne dobre, drugie słabe, trzecie tragiczne.
Pływałem na dziesiątkach może nawet setce jachtów.  Niektóre rozwiązania są świetne przy kei, na morzu to wynalazek ku… i szatana.
Zajmowałem się przez pięć lat dwoma jachtami. Co rok była sytuacja, że  z którymś w sezonie były problemy i trzeba było się nim zająć.
Poznałem ludzi, którzy mają jachty i wykorzystują je w przeróżny sposób. Opisane przykłady są prawdziwe, nie podaję imion, nazwisk i nazw jachtu, bo nie są one najważniejsze. Dość łatwo znaleźć podobne przypadki.
Zajmuję się wynajdywaniem jachtów i doradzaniem jakie być powinny, a jakie być nie mogą i to z pewnym sukcesy w tej dziedzinie.
Chciałbym, żebyś droga Czytelniczko / drogi Czytelniku  nie stracił(-a) majątku na nie przemyślanym zakupie (odradzenie Ci zakupu jachtu to też dla mnie w pewnym sensie sukces 🙂 )

Katamaran

Zanim więc na fali emocji podejmie się decyzję o zostaniu Armatorem, Właścicielem jachtu czy boatownerem, jak to woli, warto zadać sobie kilka poniższych pytań i przeczytać ten artykuł do końca.

Dlaczego chcę mieć jacht?
Gdzie i ile czasu w roku mogę na nim pływać?
Ile czasu mogę poświęcić, żeby się nim zajmować?
Ile pieniędzy w roku mogę zainwestować w jacht?
Czy zamierzam robić wszystko sam, czy może zatrudnić kogoś kto mi pomoże (może nawet pokuszę się o załogę stałą)?
W zależności od udzielonej odpowiedzi rozwiązania są różne. Wiem, że nie wyczerpuję wszystkich możliwych rozwiązań, ale przedstawię te najczęściej powtarzające się. Najpierw jednak kilka uwag ogólnych…

Z jachtem jest trochę jak z domem. Pierwszy jest dla wroga, drugi dla przyjaciela, trzeci dla siebie. Jeżeli pierwszy zakup będzie bardzo nie trafiony, duża szansa, że nie kupisz drugiego czy trzeciego. Jeżeli jednak pierwszy spełni swą rolę poznawczą to drugi będzie zdecydowanie lepszy od pierwszego i na pewno pozbawiony jego wad, a na trzecim naprawdę odkryjesz przyjemność z żeglowania.

Jacht to zawsze duża inwestycja. Policz ile możesz wydać, odejmij od tego jedną trzecią tej kwoty. Zostanie Ci maksymalna cena Twojego jachtu. Ta jedna trzecia to koszt niedużego remontu, dostosowania jachtu do swoich potrzeb, opłacenia ubezpieczenia, miejsca w marinie, zakupu paru „niezbędnych” rzeczy. Tu karabińczyk, tu 10 metrów liny, tu coś tam jeszcze i robią się z tego całkiem spore kwoty.

Na swój pierwszy jacht nie kupuj najdroższego na jaki Cię stać, ponieważ nie wystarczy Ci później pieniędzy na bieżące wydatki (nawet gdy masz w planach czarterowanie jachtu). Z drugim i trzecim jachtem już jest łatwiej, wiesz co się sprawdziło, a co dalej śni Ci się po nocach w najgorszych koszmarach np.: dzwon pod bomem (widziałem takie rozwiązanie). Urosną pewnie też wymagania… ale póki co musimy kupić ten pierwszy. Zacznij od używanego, najlepiej takiego, który już nie będzie tracił dużo na wartości i nie ma jeszcze lat świetności technicznej za sobą.

Kompletną bzdurą jest twierdzenie, że jacht się kupuje, a później już się tylko z niego korzysta. Zawsze jest do zrobienia „coś”.  Urwie się fał, trzeba dać do tratwę do atestu, zaczynają remontować pomost przy którym stoi jacht więc trzeba znaleźć inne miejsce dla jachtu i co ważne dla rzeczy, które aktualnie z nami nie pływają. Załoga, która była „pewna” nie przyjedzie, bo się rozmyśliła, a rejs odcinkowy więc robi się problem z następnymi rejsami… Przykładów co może zaprzątnąć Twoją uwagę jako Właściciela jachtu mogę jeszcze jakiś czas wymieniać.

Trzeba najpierw usiąść i policzyć ile będzie kosztować roczne utrzymanie jachtu w stanie zdolnym do żeglugi po wybranym akwenie, dodać do tego kwotę na rzeczy niespodziewane (sugerowałbym nie mniej niż 10 – 15 %) i zadać sobie pytanie „czy jeżeli w pierwszym roku nie będzie dopływu żadnej gotówki  to jacht i jego Właściciel to wytrzymają?” lub jeżeli jacht będzie używany prywatnie „czy mnie na to stać?”. Kolejną rzeczą jest czas… albo wyżej wymieniony czynności trzeba komuś zlecić i wtedy uwzględnić to w kosztach albo zrobić samemu. Oszacowanie ilości potrzebnego czasu jest ciężkie, ale można się zastanowić ile mam wolnego czasu. Czy mam czas na pięciominutową rozmowę telefoniczną ? Czy mogę poświęcić parę godzin, bo trzeba coś załatwić (np.: wspomnianą wymianę fału) ? A co jak np. trzeba wyrwać pięć dni, żeby nasz jacht za chwilę nie wyglądał jak ten na zdjęciu poniżej?

wrak

Nie licz na okazje i bajki typu “na Florydzie nowe jachty są prawie za darmo” albo “niemiecki dziadek kupił jacht we Włoszech, przepłynął na Kanary albo Baleary i mu przeszło, więc sprzedaje jacht za 10% wartości”. To trochę tak jak z historiami o kupowaniu za 5000 zł pięcioletniego Audi A6 z ogłoszenia typu: “Pierwszy właściciel (w domyśle niemiecki emeryt), serwisowany, garażowany, bezwypadkowy (często sprzedawany jako „100% igła”), używany tylko w niedzielę, bo przebieg tylko 45000 km, silnik 2,5l turbo diesel” czy coś podobnego. Takie samochody nie istnieją, z jachtami jest podobnie. Przy bliższym kontakcie okazuje się, że niemiecki dziadek to czterech młodocianych właścicieli zupełnie innej narodowości, którzy w zbójecki sposób czarterowali jacht, albo że jacht całkiem nieźle pływa na silniku, ale po postawieniu żagli robi się tak słabo, że przestajemy się dziwić, że ktoś go tak tanio sprzedał. Albo przy oględzinach okazuje się, że jacht zaliczył kilka kamienistych mielizn i ma na przykład lekko skrzywiony kil. Kolejna sprawa to zawsze okazuje się, że coś trzeba zrobić. Nikt normalny nie inwestuje w duży remont jachtu tylko po to żeby go później tanio sprzedać. Mimo najszczerszych zapewnień poprzedniego Właściciela może nas zaskoczyć niezbędny i drogi remont. Problem polega na tym, że pływając po morzu nie warto robić prowizorki, mści się w najmniej odpowiednim momencie. Dobry remont musi kosztować. Dodatkowo w razie awarii, ciężko jest zadzwonić po pomoc drogową. Znaczy przy odrobinie szczęścia przypłynie SAR, ale ratowanie sprzętu jest płatne i może się okazać nie opłacalne np.: holowanie jachtu przez 200 mil. W zeszłym roku w czasie ARC jeden z jachtów został porzucony po tym jak załogę ewakuowano w okolicach Wysp Zielonego Przylądka.

www_jacht2

Wróćmy do pytań, na które musimy odpowiedzieć sobie przed zakupem jachtu. Zastanówmy się po co w ogóle kupować jacht i jakie są alternatywy?

1. Jacht ma być przedłużeniem Twojego EGO. Chcesz się pokazać w towarzystwie, awansować do nobliwej grupy posiadaczy jachtów, postawić sobie  w gabinecie czy salonie zdjęcie jachtu w jakimś fajnym miejscu itp.

To jest najprostsze rozwiązanie.  Naprawdę 🙂  Kup sobie dowolny jacht, który Ci się podoba (może być różowy) i nie czytaj dalej, bo szkoda Twojego czasu… Jeżeli jednak liczysz się z kosztami to kup najlepiej jacht, który w środku się spalił albo zatonął w marinie, a jak go wyjęto to nie osuszono do końca. Byle z zewnątrz wyglądał super, z resztą zawsze można go pomalować i wypolerować, efekt murowany. Przecież i tak nie będziesz na nim pływał. Nie wszystkim wiadomo, że jacht się nie niszczy jak stoi, gości nie zaprosisz bo i tak by coś zniszczyli, a na zdjęciu nie widać, że w środku jest pusto. Dlatego to najprostsze rozwiązanie.  Napisałbym przykład, znam taki, ale póki co się powstrzymam, może przy innej okazji 😉

jacht5

2. Zamierzasz głównie czarterować jacht, a samemu pływać parę razy w roku. Liczysz na niezły zysk (ludzie płacą po parę tysięcy euro za tydzień czarteru). Pomysł świetny, ale to ciężki kawałek chleba.

Jeżeli nie nowy to polecam kupić jacht nie starszy niż 5 lat, przynajmniej 44 – 46 stóp w wersji czarterowej (czytaj w wersji “odchudzonej”). Możemy go kupić samemu albo jako maszoperia – dwóch, a nieprzekraczanie trzech wspólników. W innym przypadku może się okazać, że wakacje są za krótkie, żeby czterech współwłaścicieli w lipcu popłynęło na dwutygodniowe rejsy do Hiszpanii, Grecji i na Islandię na raz.

A dlaczego to taki ciężki kawałek chleba? Bo konkurencja jest ogromna. Ludzie, którzy czarterują taki jacht nie specjalnie o niego dbają (co by nie mówili…), a to oznacza szybsze zużywanie się pewnych części jachtu. Co się z tym wiąże to remonty, a oprócz kosztów tych remontów, ważniejsze są przestoje na remonty. Z doświadczenia wiem, że jeżeli co się zepsuje na jachcie i nie da się tego naprawić pomiędzy 0900 rano w sobotę, a 1700 w tą samą sobotę (bo np.:sklep jest zamknięty, brakuje części, fachowiec jest zajęty itp) to zaczyna się liczyć straty, a nie zysk z czarteru. Czasy, kiedy załoga przyjeżdżała na jacht i go najpierw musiała sobie naprawić odeszły w przeszłość (chociaż niektórzy jeszcze próbują robić rejsy na wrakach).  Czyli  jest problem, bo najbliższy rejs (albo i kilka kolejnych) trzeba odwołać, zwrócić ludziom pieniądze za jacht a czasem i za transport do i z portu zaokrętowania. Ludzie którzy mieli pływać są źli, stracili urlop, plany czy marzenia  i wątpię żeby wrócili w roku następnym. Osoba/firma, która ma więcej jachtów daje inny jacht i rejs się odbywa. Firmy, które pośredniczą w czarterach zasadniczo nie chcą brać jachtów od osób/firm, które mają tylko jeden jacht.  Kolejna kwestia… załogi. Same się nie znajdą, trzeba na to sporo energii i czasu, żeby znaleźć, przekonać, że to TY im zapewnisz wakacje życia. Później jeszcze kwestia umowy, dopilnowania płatności itp….  Można to zrzucić na firmę zewnętrzną, ale trzeba się liczyć, że to nie Armia Zbawienia i za darmo tego nie zrobi.

Więc zysk spada albo czas zwrotu zakupu jachtu wydłuża się. Nikt nie zagwarantuje Wam, że na pewno będzie miał dla Was komplet załogi. Co wtedy? Zysk dalej spada, aż  w pewnym momencie  zaczyna być właściwie stratą. Pozostają jeszcze ewentualne reklamacje klientów do takiej firmy… “bo nie zatrzymaliśmy się na wszystkich plażach w okolicy” (to jest autentyczny tekst, po jednym z moich rejsów).

Pozostają jeszcze różne “drobne” sprawy: począwszy od kwestii rejestracji jachtu (czy w Polsce czy za granicą?), legalności pływania pod daną banderą w miejscu, gdzie chcemy w danym sezonie żeglować (nie wszędzie się da pływać np.: pod Polską banderą w czarterach) , ubezpieczenia, a na bazie w sezonie kończąc – gdzieś te załogi się muszą wymieniać i fajnie, żeby nie było to kotwicowisko na końcu świata.

Znam przypadek, jak człowiek, potencjalnie chętny na jacht. Znalazł już ten odpowiedni. I wiek i wielkość i stan i cena były dobre. Dogadał się nawet wstępnie z jedną firmą, która robi rejsy, że oni mu jacht obsadzą załogami. Powiedziałem, żeby policzył absolutnie wszystkie koszty i bardzo precyzyjnie określił co chce osiągnąć czarterowaniem jachtu…  i jak to się mówi “im dalej w las tym więcej drzew”.  Im bardziej precyzyjnie określaliśmy co ma być, tym ten interes stawał się mniej opłacalny… Jachtu nie kupił, pływa dalej tyle, że sam czarteruje i jest zadowolony.

www_jacht3

3. Jacht na rejs na koniec świata. Można zrobić to samemu, można w maszoperii. Ważne żeby ustalić, kto i kiedy chce i może płynąć, żeby cel i plan był spójny. Druga ważna sprawa jacht musi być dobrze sprawdzoną nautycznie konstrukcją, najlepiej kilkuletnią. Nie wszyscy przy kupowaniu nowego jachtu mają świadomość, że w przeciągu najbliższych dwóch czy trzech lat wprowadzą mnóstwo zmian „pod siebie”, gdyż stocznia oferuje pewien standard, który nam na pewno nie będzie pasował. Ale o tym dowiadujemy się pływając już na jachcie. Coś na co przymykamy oko w dwutygodniowym rejsie może być nie do przejścia w rejsie trwającym trzy czy cztery miesiące.

I jeszcze jedno. Jacht, który płynie w rzadkie i egzotyczne miejsce może być gorzej, albo mniej bogato, wyposażony (co nie znaczy, że mniej bezpieczny !!), ludzie przymkną oko na pewne niewygody… w końcu ma być przygoda.  Przeżyją więc bez pralki z suszarką, prysznica w każdej kabinie, 40 calowej plazmy na ścianie i jacuzzi na rufie.

Dla przykładu: udało mi się uczestniczyć w zakupie 14 metrowego kecza w Danii (rok budowy 1980, z koniecznością dość sporego remontu już po zakupie). Kupujący jacht chciał, żeby dopłynąć nim w konkretne miejsce, o którym marzy od jakiegoś czasu. Założył on, że ten jacht ma na siebie zarobić, ale nie zwrócić się. Wybrał więc celowo jacht stary, ale szybki i pancerny. Na początku zamierza popływać nim bliżej, żeby go poznać. Plan prosty, przemyślany i zrealizowany.

4. Chcemy powoli i bez ponaglania popłynąć przed siebie. Czy w krótkich czy długich odcinkach to jest już mniej ważne.

Szukamy więc jachtu nie dużego tj. 32 – 36 stóp i raczej tzw. “blue water” niż czarterowy. Jest bezpieczniejszy, dzielniejszy na morzu  i wygodniejszy w środku, najprawdopodobniej dużo starszy niż chociażby wspomniany wyżej czarterowy. Ale to nie przeszkadza, jachty oceaniczne są zdecydowanie lepiej zrobione niż czarterowe. Nie rzuca się w oczy tam gdzie nie powinien. Poszukiwania prawdopodobnie zajmą kilka miesięcy i kilka „zagranicznych” wyjazdów. Jak już znajdziemy to pozostaje zrobić tak jak w przykładzie poniżej.

Kilka lat temu znajomy kupił sobie 35 stopowy jacht, przerobił tak jak chciał i wyruszył z Gdańska dookoła Europy, później morza Śródziemnego i dalej na Kanary. Płynie tydzień,dwa czy tyle ile ma tam wolnego, zostawia jacht w przyjaznym miejscu po trasie i wraca do Polski pracować, jak ma czas to znów na niego wraca i płynie kawałek dalej. Jachtu nie pożycza, pływa sam, ewentualnie z rodziną…

5. Czarterowanie jachtu na dłużej. To rozwiązanie warto wziąć pod uwagę. Jest zdecydowanie prościej i łatwiej dogadać się z firmą czarterową, że chce się jacht na dwa czy trzy miesiące i popłynąć z portu A do B zamiast kupować jacht i później go remontować, przestawiać (bo ile można pływać w jednym miejscu) itd itp. A w zależności od umiejętności negocjacji z firmą czarterową można całkiem nieźle taki jacht sobie przygotować i to niedużym kosztem. To dużo prostsze rozwiązanie pożyczać jacht w prawie dowolnym miejscu na świecie, popływać, oddać jacht i nie mieć problemu z utrzymywaniem go. Wada jest taka, że nie może się pochwalić wśród znajomych, że ‘ma się jacht’.

Znam przypadek, że małżeństwo chciało spędzić „naszą” zimę na Karaibach. Półtora roku wcześniej zaczęli szukać firmy czarterowej, która by im to umożliwiła. Po niedługich poszukiwaniach polecieli na dwa tygodnie na Karaiby sprawdzić czy w rzeczywistości jacht jest taki jak na zdjęciu i czy to na nim chcą spędzić przyszłą zimę. Jacht i firma okazali się być w porządku, uzgodniono szczegóły i  rok później po małym doposażeniu para spędziła zimę na Karaibach. Później oddali jacht i nie przejmowali się co dalej z nim zrobić…

Przestraszyłem? Zniechęciłem? A może zwróciłem uwagę na parę rzeczy? To jeszcze nie koniec pozostaje kwestia czy jachtem zajmiemy się sami czy wynajmiemy skippera bądź załogę stałą. Ale o tym innym razem…

PS. Artykuł ten napisałem pierwotnie w styczniu 2010, po ponad pół roku postanowiłem parę rzeczy uaktualnić i w efekcie napisałem go od nowa. W 2015 dokonałem kolejnej drobnej edycji.

Żaglowce na których pływałem

Żaglowce od kiedy istnieją pobudzają ludzką wyobraźnie i na zawsze chyba tak zostanie. Pływałem, kiedyś więcej teraz trochę mniej, tylko albo aż na trzech. Z każdym mam związane sporo opowieści i wspomnień. Każdy jest inny, każdy ma swoją historię. Kilka słów o każdym z nich:

STS „Zawisza Czarny – ma 42,7 m długości, ożaglowanie typu szkuner sztakslowy i silnik od U-Boota, armatorem jest CWM ZHP. To mój pierwszy żaglowiec na którym pływałem, pierwszy na którym zostałem oficerem i pierwszy na którym byłem chiefem i kapitanem stażystą. Od 2005 do 2009 byłem chiefem w rejsach „Zobaczyć Morze”, ponownie wziąłem udział w tym projekcie w 2015 roku. Tym razem jako oficer wachtowy (pozdrawiam wachtę I). Był to też pierwszy rejs na żaglowcu, na który pojechałem z własnym dzieckiem 🙂 W pewnym momencie zacząłem pływać tam jako motorzysta. Żaglowiec niby ten sam, ale doświadczenie jakby inne …

STS „Pogoria” – ma 47 m długości, ożaglowanie typu barkentyna, armatorem jest STAP. Bardzo lubię ten żaglowiec, jest szybki i wygodny, wymaga zgrania większości załogi, chociaż da się go poprowadzić w trzy osoby 😉 Pływałem na nim wielokrotnie jako oficer wachtowy i starszy oficer z grupami szkolnymi, firmami czy grupami znajomych.

STS „Fryderyk Chopin – największy pływający bryg na świecie, z bukszprytem ma 55 metrów długości. Właściciel jest prywatny. Pełnorejowe ożaglowanie ma swoje zalety, ale „Chopin” pod wiatr nie pływa … za to z wiatrem fiu fiu ,,,  🙂 Byłem tam chiefem, chyba jedynym w historii 😉

Wyspy Liparyjskie

Są takie miejsca w Europie, gdzie bez jachtu ani rusz. Szczególnie jak są to miejsca wybitnie ładne. A takie są Wyspy Liparyjskie. Jest ich siedemaście, wszystkie są pochodzenia wulkanicznego. Te większe stanowią świetne punkty do zwiedzania i żeglowania w porze dziennej pomiędzy nimi. Na tygodniowy rejs jak znalazł, każda wyspa ma trochę inny klimat i co innego do zaoferowania…

 

Poniższe zdjęcia zrobiłem na trasie: Vulcano – Lipari – Alicudi – Salina – Panarea – Stromboli – Lipari – Vulcano.

Classic Cup moim oczkiem

Pierwsza edycja – rok 2005

Regaty odbyły się w terminie 4 – 10 września. Na linii startu w Świnoujściu spotkały się załogi czterech Opali:

s/y Jagiellonia z kapitanem Januszem Nedomą,
s/y Gwarek z kapitanem Sławomirem Rudnickim,
s/y Dunajec z kapitanem Ryszardem Królem
s/y Politechnika ze mną.

Start wyznaczono na godzinę 1500, a odcinek wiódł do Kołobrzegu. Wydawało by się że 50 Mm wzdłuż brzegu nie powinien być trudny, ale jak pokazał następny dzień dla większości

Była słoneczna pogoda i wiał północny wiatr o sile 2B i zgodnie z prognozą miał skręcać na kierunek północno-zachodni. Start odbył się zgodnie z planem, ale wiatr już nie chciał wiać z planem, odkręcił na wschodni i osłabł do 1B, żeby w nocy właściwe przestać wiać. Meldunki o swojej pozycji, które przekazywaliśmy sobie co cztery godziny wskazywały, że właściwie jesteśmy blisko siebie, ale przy pogarszającej się widoczności i porannej mgle nasze komunikaty kończyły się stwierdzeniem „albo gdzieś w okolicy”. Do pławy KOŁ, która to w namiarze z główką portu Kołobrzeg wyznaczała linię mety, najszybciej dopłynął Gwarek był tam o godzinie 0943, chwilę później przestało wiać. Morze przyjęło stan lustra i postanowiło nas potrzymać. Na minimalnych podmuchach wiatru, maksymalnej ilości żagli i z pomocą wiadra następna metę przecięła Politechnika, była godzina 1347, chwilę później Dunajec zakończył ten odcinek. Najmniej szczęścia w tym odcinku miała Jagiellonia skończyła o 1708.

Start z Kołobrzegu miał być, o 1900, ale w związku z późnym przybyciem Jagiellonii i brakiem wiatru odłożyliśmy go do godziny 2300. O 2300 wiało z południa około 2 w skali Beauforta. Celem było Svaneke na Bornholmie. Wiatr utrzymał się całą noc, żegluga była przyjemna i co ważniejsze dość szybka. Rano zgodnie z pozycją powinniśmy mieć około 7 Mm do latarni Dueodde, o 0915 (godzina naszego kontaktu) wynikało, że jesteśmy ostatni ze stratą około 15 mil. Coś mi nie pasowało, zacząłem podejrzewać, że nasz log przekłamuje, postanowiłem poczekać. Dosłownie godzinę później zobaczyliśmy Bornholm, a nasza średnia prędkość z ostatniej godziny to 4 węzły! Dobrze, że ten odcinek ma 60 mil a nie 600 czy 6000 … log kłamał! Przed metą wiatr znów przestawał wiać i chwilę po tym jak ostatni z jachtów (ja 😉 ) przekroczył linię mety przestał wiać zupełnie. Kolejność po tym odcinku była następująca: Gwarek, Dunajec, Politechnika i Jagiellonia.

Rano każdy chętny mógł zwiedzić inne Opale, bo pomimo tego, że są to takie same konstrukcje to każdy z jachtów był inny, zarówno z zewnątrz jak i od wewnątrz. Dunajec ma największy kokpit, Gwarek dwie zejściówki i niską burtę, Jagiellonia o połowę krótszą nadbudówkę, Politechnika najmniejszy kokpit i dość wysoką burtę.

Trasę ze Svaneke do Christanso przebyliśmy we własnym tempie i z możliwością użycia GPSów, taki „cruise in company”, gdyż wieczorem miał się odbyć start w stronę polskiego wybrzeża. „Rada plemienna”, jak określały spotkania kapitanów załogi ustaliła, że ze względów czasowych i wiatrowych metę następnego etapu wyznaczy linia od latarni Rozewie 12 mil w kierunku północnym. O 1900 wystartowaliśmy do ostatniego odcinka regat. Przy zachodnim wietrze o sile 4B start pięciu Opali (na tym odcinku startował jeszcze s/y Wars z kapitanem Arturem Krystosikiem) ustawionych w linii wyglądał imponująco i wszystkim dostarczył dużo emocji. Szczególnie że w tym przypadku start był lotny i na sygnał startu załogi dopiero zaczęły stawiać żagle. Przez całą noc wiatr się utrzymał co zapewniło nam średnią prędkość około 5 węzłów, rano z pozycji, które otrzymałem od innych jachtów wynikało, że wszyscy jesteśmy w okolicach Łeby. Niestety około południa, znów przestawało wiać i jachty które były na początku miały go więcej i dłużej, także rozrzut w czasie przy przekraczaniu linii mety zrobił się spory. Ostatecznie kolejność jachtów była następująca:

1) Gwarek
2) Dunajec
3) Politechnika
4) Jagiellonia

Z braku wiatru wszyscy weszliśmy do Władysławowa, a rano popłynęliśmy na Hel, gdzie oficjalnie zakończyliśmy regaty, a kapitan Gwarka odebrał puchar od Komandora SKŻ Marka Strzelczyka.

Druga edycja – 2006

Wprowadziliśmy parę istotnych zmian:

– Zmieniliśmy sposób punktacji, bo jak się okazało suma czasów to nie był najlepszy pomysł
– Wprowadziliśmy przeliczniki, żeby było bardziej sprawiedliwie.
– Wyłączamy wszystko co jest elektroniczne
– Trasa jest z Gdyni do Gdyni, bo udział jachtów ze Szczecina czy Świnoujścia jest żaden.

Wystartowaliśmy 16 września w dziewięć (!) jachtów: Gwarek, Politechnika, Mokotów, Farurej, Wars, Portowiec Gdański, Rodło, Jagiellonia i Gerlach, w stronę Helu. Po nocnym postoju start do drugiego etapu do duńskiego Nexo. Niestety, mój jacht (Politechnika) wrócił właśnie z czteromiesięcznego rejsu, z długą brodą wodorostów i naderwaną płytą uziemiającą a na dodatek bez silnika, więc jak się łatwo domyśleć moja prędkość była … mizerna :-/ więc dopłynąłem rano w przeciwieństwie do reszty, która zdążyła dopłynąć wieczorem bądź w nocy … Jak już chwilkę odsapnęliśmy to ruszyliśmy do kolejnego etapu. Metą był Utklippan, do którego dotarliśmy koło północy. Po nocnej imprezie, a działo się działo ;-)))) to pod wieczór ruszyliśmy z powrotem. Ostatni odcinek kończył się w Gdyni… ja niestety z moim superszybkim arcyregatowym jachtem, byłem w stanie dopłynąć do Władysławowa a na zakończenie regat i tak się spóźniłem … Ostateczna klasyfikacja była następująca:

s/y Gwarek – kapitan Sławomir Rudnicki
s/y Farurej – kapitan Krzysztof Bieńkowski
s/y Mokotów – kapitan Zuzanna Łopieńska (cała załoga damska!)
s/y Wars – kapitan Artur Krystosik
s/y Portowiec Gdański – kapitan Rafał Głogowski
s/y Rodło – kapitan Jan Kozarzewski
s/y Jagiellonia – kapitan Michał Kwaśny
s/y Politechnika – kapitan Darek Krzemiński
s/y Gerlach – kapitan Stanisław Dębicki – nie klasyfikowany

Rok 2007, czyli po raz trzeci

Dzięki staraniom Piotrka Berlińskiego miesięcznik „Żagle” został naszym patronem medialnym.

Regulamin prawie bez zmian, Artur udoskonalił trochę przeliczniki, ale niestety mi na nie wiele pomogło. Z przyczyn nie do końca jasnych moja „Politechnika” była ostatnia, bo nawet jak sporo wyprzedziłem inny jacht to przelicznik twierdził, że należy mi się miejsce niżej :-/ … Start do regat wyznaczono na 1200 w niedzielę 22 września, na linii startu stanęło aż dziesięć (!) jachtów:

s/y Gwarek z kapitanem Sławomirem Rudnickim,
s/y Farurej z kapitanem Krzysztofem Bieńkowskim,
s/y Wodnik II z kapitanem Arturem Krystosikiem,
s/y Politechnika z kapitanem Dariuszem Krzemińskim,
s/y Portowiec Gdański z kapitanem Dominikiem JaworskiM,
s/y Polski Len z kapitanem Bartoszem Janicem,
s/y Komandor II z kapitanem Katarzyną Gaul,
s/y Freya z kapitanem Michałem Klepaczem,
s/y Mokotów z kapitanem Małgorzatą Czarnomską
s/y Dunajec z kapitanem Wojciechem Marcinowskim.

Pierwszy odcinek regat, krótki bo z Gdyni do pławy GN, później do pławy GD i do portu Hel, był bardzo widowiskowy i pokazał, że na krótkim odcinku stosowanie różnych taktyk przynosi wymierne efekty, czasem hals o 100 metrów dłuższy pozwalał zyskać dużą przewagę nad konkurencją. Na mecie pierwszy był Gwarek, drugi Wodnik II a trzeci Komandor II.

Start do drugiego etapu regat był tego samego dnia, a metą i startem do kolejnego odcinka była linia główki portu Władysławowo i pławy WL. Dalej płynęliśmy do szwedzkiego Gronhogen na południu Olandii. Wystartowaliśmy zaraz po szybkiej odprawie granicznej (dziękujemy Panu ze Straży Granicznej 🙂 ) około godziny 2100. Najpierw miało być wzdłuż półwyspu helskiego, ale niestety bardzo słaby wiatr i pogarszająca się widoczność troszkę utrudniła ten niby prosty odcinek. Wcześniej bądź później wszystkie jachty przecięły w nocy linię mety drugiego odcinka i wystartowały od razu do trzeciego o długości 130 Mm, na szczęście wiatr zaczął wiać z kierunku S – SE, a momentami tężał do 6B. Jachty do Gronhogen dopływały od godziny 0100 (24 września) do około 0500. Jedynie Portowiec Gdański gdzieś „zginął” i jak się później okazało niestety rozbił się na wschodnim wybrzeżu Olandii (nikomu z załogi nic się nie stało). Po trzech odcinkach liderem był Polski Len, a dalej Gwarek, Farurej, Komandor II, Gwarek, Freya, Wodnik II, Mokotów i Politechnika. Po ustaleniu co się stało z załogą Portowca Gdańskiego ustalono, że start do kolejnego odcinka będzie następnego dnia o 0900 rano i że trasa będzie z powrotem do Władysławowa i na Hel.

Start odbył się zgodnie z planem i … nie było wiatru, bardzo powoli odpłynęliśmy od Olandii i co gorsze z tą samą prędkością, a czasem wręcz stojąc (!) przekraczaliśmy ruchliwy tor wodny, na szczęście widoczność była bardzo dobra a i oficerowie wachtowi zmieniali kursy swoich statków, żeby nas ominąć (dziękujemy ! 🙂 ). Nad ranem zaczęło wiać, najpierw delikatnie, później coraz bardziej, ale dzięki temu linia mety była coraz bliżej. Po przekroczeniu mety pod Władysławowem to właściwie jak w domu, jeszcze parę krótkich halsów i meta w Helu. W sobotę rano Komandor SKŻ PW wręczył puchar oraz pamiątkowe kubki zwycięskiej załodze Gwarka.

Była to trzecia już edycja regat Classic Cup i z roku na rok jest coraz więcej uczestników. Pokazuje to że żeglarzy interesuje nawigacja przy użyciu tradycyjnych metod, a jak do tego dochodzi jeszcze współzawodnictwo to wychodzi z tego świetna i ucząca zabawa.

Klasyfikacja końcowa:

1. s/y Gwarek – Sławomir Rudnicki
2. s/y Farurej – Krzysztof Bieńkowski
3. s/y Wodnik II – Artur Krystosik
4. s/y Polski Len – Bartosz Janic
5. s/y Komandor II – Jan Kozarzewski
6. s/y Freya – Michał Klepacz
7. s/y Mokotów – Małgorzata Czarnomska
8. s/y Dunajec – Wojciech Marcinowski
9. s/y Politechnika – Dariusz Krzemiński
10. s/y Portowiec Gdański – Dominik Jaworski

Rok 2008 – kolejna edycja

Pomimo zeszłorocznego wypadku, regaty znów się odbyły.

Zresztą po rozprawie w Izbie Morskiej Pan Delegat Ministra pogratulował pomysłu regat i życzył powodzenia 🙂

Zmian w regulaminie właściwie nie było. Na starcie pojawiły się:

s/y Gwarek – Sławomir Rudnicki
s/y Politechnika – Rafał Głogowski
s/y Polski Len – Bartosz Janic
s/y Nitron – Michał Kuszewski
s/y Wodnik II – Artur Krystosik
s/y Mokotów – Małgorzata Czarnomska
s/y Warszawska Nike – Darek Krzemiński

Wystartowaliśmy z Gdyni w niedzielę, z małym opóźnieniem, bo stan jachtów jak zwykle wymagał pilnych napraw. W trakcie krótkiego odcinka na Hel, nauczyłem się, że mój jacht słabo się halsuje, nauka kosztowała mnie zajęcie przed ostatniego miejsca. W niedzielę wieczorem ruszyliśmy do drugiego odcinka z Helu do Władysławowa… i tuż po starcie moja genua pękła na pół, za nim udało ją się wymienić już byłem ostatni i tak pozostało do końca tego odcinka.

We Władysławowie trochę nas przytrzymało i wystartowaliśmy później. Metę wyznaczono w Gronhogen, ale cóż to był za piękny odcinek, wiało pięknie, płynęliśmy w grupie dość blisko siebie i z niesamowitą prędkością. Zajęło nam to mniej więcej 12 godzin 🙂 istny rekord 🙂 Byłem czwarty na tym etapie. Krótki postój na Olandii i ruszamy z powrotem na Hel … i znów super szybka żegluga… przypłynąłem trzeci 🙂 Co prawda w rezultacie i po przeliczeniach byłem ostatni, ale gdyby nie pech na początku to byłoby lepiej :-))

    Klasyfikacja po przeliczeniu:

1. s/y Gwarek
2. s/y Polski Len
3. s/y Wodnik II
4. s/y Mokotów
5. s/y Nitron
6. s/y Politechnika
7. s/y Warszawska Nike

Moje obserwacje z regat dotyczące stanu jachtów są niestety, bardzo smutne. Z roku na rok stan jachtów jest co raz gorszy. Jeszcze trochę, a okaże się, że nie błędy kapitanów i oficerów, ale właśnie ich stan nie pozwoli na kolejny start do regat…

Tym razem wystartowałem na jachcie

S/Y „Warszawska Nike” – typ Conrad 1420, o długości 14,15 metra, plastikowy, armator to Harcerski Ośrodek Wodny w Warszawie. Jadąc na rejs słyszałem mało pochlebne opinie… ale jak przyjechałem to byłem mile zaskoczony 🙂 Jacht jest szybki i dość dobrze utrzymany.

Rok 2009 – Regat nie ma …

Miały być, ale się nie odbyły…

Rok 2010 – pływamy dalej

Po zeszłorocznej przerwie wzięliśmy z Arturem sprawy w swoje ręce. Zmieniła się trochę nazwa, a regaty „dorobiły się” własnej strony internetowej (www.classiccup.pl) oraz profilu na Facebooku.  SKŻ został naszym sponsorem i mamy kilku patronów medialnych. Dopuściliśmy też właściwie wszystkie jachty i wystartowaliśmy. Znaczy Artur wystartował, mnie się nie udało. Więcej informacji jest już na stronie regat oraz tutaj.

Rok 2011 – znów beze mnie

Kolejna (niestety) edycja beze mnie 🙁 za rok będzie już wystartuję, a przynajmniej mam taką nadzieję.  Relacja na stronie regat.

Rok 2012 – czyżby nowa tradycja?

Chyba właśnie rodzi się „nowa świecka tradycja” tzn.: znów mnie nie było. Może w przyszłym roku. A póki co czekamy na relację i zdjęcia z tej edycji.

Rok 2013 – edycja widmo.

Jachtów było pięć. Pogoda była paskudna i w zasadzie regaty nie opuściły Zatoki Gdańskiej.  Nikt z organizatorów nie mógł wziąć udziału w regatach i  nam się rozjechało zebranie potrzebnych informacji (w tym zdjęć).

Rok 2014 – wygrałem.

Wreszcie udało mi się wygrać. Nie było to co prawda zwycięstwo spektakularne, bo jachty były dwa, ale mam wreszcie puchar 🙂 Pełną relację można przeczytać albo w magazynie Jachting 04/2015 albo na stronie regat tutaj

Rok 2015 – Hel i Gronhogen

Jachtów było osiem. Wygrał Sirius, ja byłem czwarty. Co ważne odwiedziliśmy po raz n-ty Gronhogen i nie zważając na malkonentów uważam, że miejsce jest na potrzeby imprezy świetne. Podobnie jak Hel w drodze powrotnej.

Rok 2016 – piękny wrzesień

Było ciepło, wiało nie za mocno, ale dość stabilnie, choć zdarzyły się także chwile słabego wiatru. Jachtów było sześć, ludzie super, atmosfera w trakcie też super. Byłem drugi w sumie, pierwszy był Trygław.

Rok 2017 – jak nie wywołać III wojny światowej

Po raz pierwszy w historii tej imprezy popłynęliśmy do litewskiej Kłajpedy. Do pokonania było 100 mil morskich i akwen, na którym ćwiczyły wspólnie marynarki wojenne Rosji i Chin… czyli ZAPAD 2017. Dotarliśmy bez większych przygód ( nie licząc dwóch (najpewniej) rosyjskich okrętów, które to nastraszyły załogę Trygława. Nie spowodowaliśmy też wybuchu trzeciej wojny światowej kiedy Tornado (a w końcu to okręt wojenny) przecinał akwen manewrów. Mi poszło słabo, byłem przedostatni. Wygrało Tornado, to był nasz znikający punkt…

Twierdza Modlin

Jeżdżę sobie co jakiś czas po okolicy i odkrywam (najczęściej ponownie) różne fajne miejsca na Mazowszu. Oto jedno z nich:

Twierdza Modlin – z tego co wiem jest największa w Polsce i jedna z większych w Europie. Gdyby nie to, że duża część jest zamknięta lub zrujnowana to byłoby świetne miejsce na dłuższe wypady. O historii twierdzy można przeczytać sobie na Wikipedii

Svalbard

Spitsbergen lub jak kto woli Svalbard to archipelag wysp na dalekiej północy, na który zawsze chciałem się wybrać. Zupełnie z niewiadomych mi przyczyn wyspy te zawsze pobudzały moją wyobraźnię. Na przełomie lipca i sierpnia 2013 roku miałem okazję, żeby się tam wybrać. Prowadziłem jeden z odcinków wyprawy na jachcie Isfuglen.

Zacząć i skończyć mieliśmy w Longyerbyen. Pomysł na rejs był prosty, popłynąć wzdłuż wybrzeża stając tam gdzie się da i oglądając co się da. Przy sprzyjającej pogodzie chciałem opłynąć Spitsbergen przez cieśninę Hinlopen oraz dotrzeć za 81 równoleżnik. Załogę skompletowałem dość sprawnie. Znaczna jej część to recydywiści :), którym było mało po rejsie na Grenlandię.

Longyearbyen powitało nas pochmurną pogodą, całe szczęście, że nie przylecieliśmy żeby się opalać… Mieliśmy za to sporo pracy. Trzeba było pożyczyć broń, załatwić pozwolenie na opuszczenie strefy 0 (czyli Longyearbyen), przejąć jacht i przygotować go do drogi, dokupić jedzenia, zrobić zapas paliwa i …. w drogę.

Po wyjściu z Isfjorden (fjord nad którym leży Longyearbyen) skierowaliśmy się na północ do Ny Alesundu, ale ponieważ prognoza była dobra to zdecydowałem, że zamiast dookoła morze popłyniemy przez miejscowo płytką Forlandsundet. Widoki zapierały nam dech w piersiach, a to dopiero początek. Do Ny Alesund w efekcie nie weszliśmy, zostawiliśmy sobie to na następny raz. Pierwszy postój zrobiliśmy sobie w Magdalenefjorden nie daleko schodzącego do morza lodowca. To dopiero był widok….

Po krótkim postoju i spacerze po okolicy ruszyliśmy dalej do starej bazy w Virgohamna. To mniej więcej tam wymyśliłem, żeby popłynąć do Jotunkieldane w Woodfjorden. W locji znalazłem coś o gorących źródłach w okolicy. Na miejscu źródeł nie znaleźliśmy przynajmniej nie gorących.

Po opuszczeniu Woodfjorden następny postój był koło Moffen. Piszę koło, bo Moffen to rezerwat morsów i schodzić nie wolno. Jak dopłynęliśmy to morsów oczywiście nie było więc postanowiliśmy poczekać. Rzuciliśmy więc kotwicę i czekamy… Morsów się nie doczekaliśmy, ale za to mieliśmy sytuacja odrobinę abstrakcyjną 🙂 Otóż staliśmy sobie na kotwicy koło wyspy jak nie przymierzając w Chorwacji tyle, że prawie na biegunie północnym… wrażenie ciekawe.

Płyniemy dalej. Prognozy są dobre, a nawet bardzo dobre. Najpierw wyspy  Sjuøjane, to takie wyspy ok. 80 mil na północny-wschód, które ciężko znaleźć na mapie 😉 a później spróbujemy dotrzeć do 81 równoleżnika…

Sjuoyane

Idzie nam dobrze, mapa elektroniczna się właściwie skończyła. Papierowa którą mamy jest w takiej skali, że jest mało przydatna. Przez chwilę, pozycję zaznaczałem korzystając z Painta…

svalbard_no_map
koniec mapy

Kotwicę rzuciliśmy koło wyspy Phippsoya. Pierwsza grupa zeszła na ląd i dość szybko wróciła… świeże ślady misia na piaszczystej plaży nie zachęciły ich do dalszego zwiedzania.

Ślad misia wygląda tak...
Ślad misia wygląda tak…

Staliśmy na mniej więcej 80 stopniu i 41 minucie szerokości północnej. Do 81 równoleżnika zostało więc mało. Mało co nie znaczy prosto 🙂 Do pewnego momentu szło nam nawet dobrze i łatwo, a potem zaczął się lód… z salingu Krzysiek krzyczał więc w lewo, w prawo, w lewo, w prawo…. dalej się nie da! Ale 81 stopień zdobyty, do bieguna zostało mniej niż 1000 km!

Svalbard / Spitsbergen
81 N

Czas na południe, Hinlopen czeka. W tym roku lodu tam ponoć nie ma. Czy tak jest w praktyce to sprawdzimy. Najpierw jeszcze przystanek regeneracyjny w Murchinson Bay… była nawet sauna.

W Hinlopen lodu rzeczywiście nie było. Trafiliśmy za to na misia i to z bliska. Misie dokładnie były dwa, mały i jego matka. Pomimo naszej ostrożności i przejrzenia okolicy przez loretkę znaleźliśmy się około 80 metrów od nich. Biegnąc z powrotem do pontonu pobiliśmy chyba rekord świata na 100 metrów i to kilka razy, niedźwiedzica nawet się nie ruszyła, olała mówiąc wprost namolnych gości, którzy w kaloszach weszli do jej domu…  Zdjęcia dobrego nie mamy, nie udało się ustawić ostrości :p

Miś
Miś

Hinlopen przeszliśmy gładko, Storfjorden też. Zaczęliśmy się trochę spieszyć i już nie stawaliśmy po drodze. Prognoza pogody nie napawała optymizmem. Miało wiać i to bardzo, a na dodatek ze złej strony. Dotarliśmy do Sørkapp (południowy cypel Svalbardu) i tam nam się rozwiało. Warunki nie były jakieś tragiczne, ale zmęczenie dawało już znać, postanowiłem więc stanąć na kilka godzin w dryfie, gdyż później wiatr miał się odkręcić z SW na SE. Jak się okazało było to bardzo dobre rozwiązanie. Wiatr rzeczywiście skręcał, a my ślizgiem opłynęliśmy Sørkapp. Później wystarczyło tylko wyjść z dryfu i popłynąć w stronę Barentsburga.

Okazało się, że mamy jeszcze na tyle dużo czasu, że mogliśmy sobie popłynąć i do Pyramiden, gdzie zjedliśmy chyba najlepszy na świecie barszcz ukraiński, jak i zwiedzić jeszcze Sassenfjord na końcu Isfjordu.

Dla tych co lubią liczby to pokonaliśmy 1031 mil morskich w 196 godzin.

Zapraszam do obejrzenia galerii zdjęć!

Nord Norge zimą

Nawet tutaj mamy już wiosnę, wczesną bo wczesną, ale zawsze. Najwyższa pora napisać parę słów, jako tej zimy było…

Zaczęła się ona na samym początku października (coś koło 6-8), bo spadła najpierw temperatura i chwilę później śnieg, ten ostatni w ilościach hurtowych.  Z resztą przez całą zimę śnieg zazwyczaj sypał się przez pełne dwa dni (albo i dzień dłużej). Nie było,dotyczy to też następnych opadów śniegu, ruchomego święta „Zaskoczonego Drogowca”, ani paraliżu komunikacyjnego. Ot po prostu znów spadł ten biały syf* z nieba, poczta dotarła więc na czas, w sklepie niczego nie zabrakło, szkoły i urzędy działały normalnie. Kierowcy jeździli jakby się nic nie stało, a nie jakby wczoraj skończyli kurs prawa jazdy dla przyszłych mistrzów świata WRC. Był normalny zwykły dzień bez katastroficznych informacji typu „Armageddon w Kielcach, spadło 2 centymetry śniegu”. Jedynie łosie i renifery mogły być trochę mniej szczęśliwe, bo trzeba się będzie bardziej postarać o jedzenie, ale radzą sobie tutaj od paruset lat więc i tym razem dadzą radę. Ludzie jak to ludzie, też się przystosowali. Założyli grube wełniane skarpety, zimowe kurtki i czapy, nie robiąc przy tym rewii mody.

Jak się mieszka zimą na tej „dalekiej północy”. Piszę specjalnie w cudzysłowie, bo ludzie tu na miejscu nie robią z tego jakiejś afery, otóż:

  • Przede wszystkim powoli. W Norwegii w ogóle wszystko dzieje się powoli, w zimie to „zabójcze” tempo spada jeszcze bardziej. Ułożyłem nawet powiedzenie, że hiszpańska manana to w Norwegii ekspres.
  • Część samochodów ma podgrzewanie silnika i wnętrza. Z zewnątrz wystaje tylko gniazdko i kabel, którym samochód podłączony jest do prądu jakby się Melex ładował :). A pod maską, pracuje sobie grzałka która ogrzewa silnik i farelka, która wdmuchuje do kabiny ciepłe powietrze. To całkiem miłe, jak jest -15 stopni na zewnątrz i wsiada się do samochodu, a tu ciepło i co ważniejsze nie trzeba skrobać szyb.
  • Samochody mają opony z kolcami. Ludzie sami zakładają, Bez proszenia, naganiania czy karania. Nie masz kolców to daleko nie dojedziesz. A dlaczego to poniżej.
  • Nikt nie próbuje, bez sensu z resztą, udowodnić, że da się w zimie mieć czarne drogi. Drogi są białe i już, przejeżdża pług i zbiera tyle, żeby nie było miękkiego śniegu. Reszta zostaje, chyba że samochody rozjeżdżą, ale to inna historia.
  • Skoro samochody mają kolce to i ludzie też (popatrzcie na zdjęcie na końcu wpisu). Bardzo przydatne, szczególnie że nie sypie się tutaj solą, tylko takim piacho – żwirkiem i to nie zawsze i nie wszędzie.
  • Do poruszania się na krótszych dystansach, są swego rodzaju sanki tyle, że z długimi płozami lub narty biegówki. Dla leniwych zawsze zostaje samochód.
  • Część chodników jest podgrzewana (szczególnie w Tromsø).

Wracając do zimy to minął październik i prawie cały listopad, aż 27 listopada, ktoś ukradł Słońce, no nie pokazało się…. zaczęła się noc polarna. Tutaj noc polarna i zorze polarne są jakby w standardzie. O zorzach już napisałem, pora na noc polarną.

Po pierwsze nie jest tak, że przez całą dobę jest czarna noc. W ekstremalnym przypadku, czyli koniec grudnia i początek stycznia rozjaśnia się (tak jak by miało właśnie świtać albo przed chwilą zaszłoby Słońce) koło 0930 i ciemno ponownie jest koło 1230 – 1300. Ciemność rozrzedzały jeszcze dwie rzeczy. Biały w większości nieruszony śnieg i Księżyc, który odbijał się od śniegu (oczywiście pod warunkiem, że nie było za dużo chmur). Udało nam się pod koniec grudnia zobaczyć jak księżyc w pełni zrobił rundę po niebie. Po prostu nie zaszedł, a o 1200 był prawie w miejscu Słońca. Czad…

Pod koniec stycznia oddali nam Słońce. Ludzie stawali patrzyli się na nie, robili sobie z nim zdjęcia… swoją drogą cudowne uczucie poczuć po dwóch miesiącach Słońce na twarzy 🙂

Okazało się natomiast, że brak Słońca jest na dłuższą metę męczący … przynajmniej dla nas. Nic nam się kompletnie nie chciało, zakupy w sklepie awansowały do rangi wydarzenia… po prostu marazm i rozpacz….  Od razu zdementuję różne opowieści i  nie słyszałem tutaj o jakiejś serii samobójstw „bo nie ma słońca”.

Temperatura się nie popisała i nie spadła nam poniżej -20 (i zazwyczaj tutaj tak jest, nie ma mrozów po -30 czy -40 stopni). Najczęściej mieliśmy pomiędzy -9 a -14. Różnica do Polski jest taka, że mróz trzymał trzy tygodnie, dwa do trzech dni przerwy i znów trzy tygodnie mrozu. Ale jak to mówią Norwedzy, nie ma złej pogody, tylko masz złe ubranie 😉

Od chwili jak pokazało się Słońce było już co raz lepiej… choć muszę przyznać, że jak znów zaczynał padać śnieg to zastanawiałem się  czy on zdąży stopnieć do czerwca. Dożyliśmy do końca marca i wtedy to śnieg był już w odwrocie, ostatni raz sypnęło jeszcze w połowie kwietnia, po tygodniu takiej fajnej wiosennej pogody, ale to były ostatnie podrygi tej zimy… następna w październiku. Tak czy siak daliśmy radę, pierwsza zima za kołem polarnym za nami!

* – dowcip o Bieszczadach tym razem na koniec. Długi, ale oddający sens zimy w takich miejscach. Nie moderowany, z wulgaryzmami, ale czasem też tak mieliśmy…

„2 sierpnia. Przeprowadziliśmy się do naszego nowego domu w Bieszczadach. Jak tu pięknie. Drzewa wokół wyglądają tak majestatycznie. Wprost nie mogę się doczekać, kiedy pokryją się śniegiem.

4 października. Bieszczady są najpiękniejszym miejscem na ziemi !!! Wszystkie liście zmieniły kolory na tonacje pomarańczowe i czerwone. Pojechałem na przejażdżkę po okolicy i zobaczyłem kilka jeleni. Jakie wspaniałe i okazałe, Jestem pewien, że to najpiękniejsze zwierzęta na świecie. Tutaj jest jak w raju. Jak mi się tu podoba.

11 listopada. Ostatniej nocy wreszcie spadł śnieg. Obudziłem się, a za oknem wszystko było przykryte białą, cudowną kołderką. Wspaniały widok. Jak z pocztówki bożonarodzeniowej. Wyszliśmy całą rodziną na zewnątrz. Odgarnęliśmy śnieg ze schodów i odśnieżyliśmy drogę dojazdową do naszego pięknego domku.Później zrobiliśmy sobie świetną zabawę – bitwę śnieżną (oczywiście ja wygrałem). Wtedy nadjechał pług śnieżny i zasypał to co wcześniej odśnieżyliśmy, więc znowu musieliśmy odśnieżyć drogę dojazdową. Super sport. Kocham Bieszczady.

12 grudnia. Zeszłej nocy znowu spadł śnieg. Odśnieżyłem drogę, a pług śnieżny znowu powtórzył dowcip z zasypaniem drogi dojazdowej. Po porostu kocham to miejsce.

19 grudnia. Kolejny śnieg spadł zeszłej nocy. Ze względu na nieprzejezdną drogę dojazdową nie mogłem pojechać do pracy. Jestem kompletnie wykończony ciągłym ośnieżaniem. Na dodatek bez przerwy jeździ pług.

22 grudnia. Zeszłej nocy napadało jeszcze więcej tych białych gówien. Całe łapy mam w pęcherzach od łopaty. Jestem pewien, że pług śnieżny czeka już za rogiem, żeby wyjechać jak tylko skończę odśnieżać drogę dojazdową.

25 grudnia. Wesołych, Pierdolonych Świąt !!! Jeszcze więcej napadało tego białego, gównianego śniegu. Jak kiedyś wpadnie mi w ręce ten skurwiel od pługu śnieżnego przysięgam – zabiję. Nie rozumiem, dlaczego nie posypują drogi solą jak w mieście, żeby rozpuściła to zmarznięte, śliskie gówno.

27 grudnia. Znowu to białe gówno spadło w nocy. Przez trzy dni nie wytknąłem nosa z domu, oczywiście z wyjątkiem odśnieżania tej jebanej drogi dojazdowej za każdym razem kiedy przejechał pług. Nigdzie nie mogę dojechać. Samochód jest pogrzebany pod wielką górą białego gówna. Na dodatek meteorolog w telewizji zapowiedział dwadzieścia pięć centymetrów dalszych opadów tej nocy. Możecie sobie wyobrazić ile to jest łopat pełnych śniegu.

28 grudnia. Zasrany meteorolog się pomylił !!! Napadało osiemdziesiąt pięć centymetrów tego białego gówna. Ja pierdole – teraz to nie stopnieje nawet do lipca.Pług śnieżny na szczęście ugrzązł w zaspie, a ten chuj przylazł do mnie pożyczyć łopaty. Myślałem że go od razu zabiję, ale najpierw mu powiedziałem, że już sześć łopat połamałem przy odśnieżaniu, a siódmą i ostatnią rozpierdoliłem o jego zakuty łeb.

4 stycznia. Wreszcie jakoś wydostałem się z domu. Pojechałem do sklepu kupić coś do jedzenia i picia. Kiedy wracałem, pod samochód wskoczył mi jeleń. Ten pojebany zwierz z rogami – narobił mi szkód na dziesięć tysięcy. Przez chwilę przebiegło mi przez myśl, że jest on chyba w zmowie z tym chujem od pługu śnieżnego. Powinni powystrzelać te pieprzone jelenie. Że też myśliwi nie rozwalili wszystkich w sezonie.

3 maja. Dopiero dzisiaj mogłem zawieźć samochód do warsztatu w mieście. Nie uwierzycie jak zardzewiał od tej jebanej soli, którą jednak sypali drogę. Na podjeździe stał zaparkowany, umyty i błyszczący pług śnieżny z nowym kierowcą. Tamten podobno jeszcze leczy rozjebany łeb. Na szczęście od uderzenia stracił pamięć, bo jeszcze poszedłbym za chuja siedzieć.

18 maja. Sprzedałem tą zgniłą ruderę w Bieszczadach jakiemuś wypacykowanemu inteligentowi z miasta. Powiedział, że całe życie o tym marzył i zbierał kasę, aby na emeryturze odpocząć. A to się głupi chuj zdziwi jak przyjdzie zima i ten drugi chuj wyjdzie ze szpitala. Ja przeprowadziłem się z powrotem do mojego ukochanego i urokliwego miasta. Nie mogę sobie wyobrazić jak ktoś mający chociaż troszeczkę rozumu i zdrowego rozsądku może mieszkać na jakimś zasypanym i zmarzniętym zadupiu w Bieszczadach…”

 I już na koniec zdjęcia….

 

Nord Norge – Zorza polarna

21 marca to teoretycznie koniec zimy i początek wiosny…

Teoretycznie i może w Hiszpanii, ale na pewno nie tu na dalekiej północy.  Miałem pomysł, żeby tego dnia zamieścić wpis o zimie za kołem polarnym, ale jak to w Norwegii, będzie później. Póki co zamieszczę zdjęcia zorzy polarnej (zórz ?), które udało mi się mijającej zimy zrobić w mojej okolicy.

Teoria zorzy polarnej wytłumaczona jest tutaj. Dodam, że teoretycznie też, widać ją codziennie. W praktyce często są chmury i teoria poszła….

Natomiast bezsprzecznie, bezapelacyjnie i bez… jak się już ją zobaczy to aż dech zapiera. Można by się na nią patrzeć godzinami, gdyby nie to, że pojawia się na kilkanaście do kilkudziesięciu minut i zazwyczaj było ze 12 stopni mrozu. Tak czy siak jest cudowna i to chyba nagroda za zimę od października do maja 😉

i jeszcze film, którego autorem jest Idar Lettrem, a zrobiony został parędziesiąt metrów powyżej domu w którym mieszkam:

 

 

Seszele

Seszele to archipelag 115 wysp na Oceanie Indyjskim z przepięknymi plażami oraz krystalicznie czystą i ciepłą wodą. Są tacy, którzy nazywają je cudem świata. Trzeba to zobaczyć !

Do pływania z tych 115 wysp zostaje tylko kilkanaście tzw. wewnętrznych, ale na dwa tygodnie to w zupełności wystarcza. Na pozostałe trzeba mieć zgodę lokalnych władz, jacht z odsalarką, bo odległości sięgają do 250 mil morskich oraz na tyle szczęścia, żeby nie trafić na piratów.Pływaliśmy na katamaranie Lagoon 440 o wdzięcznej nazwie „Malick”. Jacht sam w sobie bardzo fajny, załoga jeszcze lepsza 🙂

Wracając do wysp i pływania. Jako, że o Seszele zahacza monsun to wiało nam z jednej strony (najczęściej z N – NE) i niezbyt mocno (max. 4 w skali Beauforta).  Jedyna marina jest właściwie w Victorii na wyspie Mahe. To największa i główna wyspa archipelagu, z jedynym lotniskiem międzynarodowym. Stąd właśnie zaczynaliśmy rejs (i tu go z resztą skończyliśmy).  Druga pół-marina jest na wyspie Praslin. Piszę pół-marina, po tak naprawdę to pomost firmy czarterowej i nie ma, żadnej pewności że będzie wolne miejsce. Pozostaje więc stanie w zatokach na kotwicach. Trzeba tylko pamiętać o pływach i prądach, bo można pomóc sobie i stracić kaucję 😉

Co widzieliśmy i co robiliśmy? W zasadzie wszystko co Seszele oferują. Widzieliśmy najmniejszą chyba stolicę państwa na świecie (czyli Victorię) z jej miniaturką Big Bena, rezerwat przyrody Valle de Mai z jego kokosami w kształcie ….. (tutaj należy wstawić z czym się tam komu kojarzy), wyspy Coco Island i St Pierre, które to występują w chyba każdym folderze turystycznym o Seszelach oraz  ogromne żółwie na wyspie Couriose. Wylegiwaliśmy się na kilku przeuroczych plażach oraz  sprawdziliśmy, że na La Digue jest niewiele samochodów (wyspa jest mała i większość spraw załatwia się na rowerze) i że na tej samej wyspie jest owszem parę wołotaksówek czyli wozów, do których zaprzężony jest wół, ale jest to mocno przereklamowane (ja, jak zwykle uważam, że męczenie zwierząt dla wygody turystów jest bez sensu (podobnie jak męczenie osłów na Santorini i w paru jeszcze innych miejscach) i powinno być karane). Jakby tego było jeszcze mało to właściwie wszędzie gdzie weszliśmy do wody czuliśmy się jak w akwarium i nie tylko dlatego, że woda miała 34 stopnie, ale dlatego, że ryby były właściwie na wyciągnięcie ręki, a czasem i bliżej. A skoro jesteśmy przy rybach to jeszcze dodam, że spróbowaliśmy lokalnych ryb…. pycha, nie jak te z Centrali Rybnej 😉 oraz owoców, też pycha. Za to z resztą jedzenia było właściwie dokładnie odwrotnie… ale to tylko tak, żeby nie było jak w raju 😉

A teraz to co najważniejsze czyli zdjęcia…

Nord Norge latem

Chciałbym uciąć różne domysły i podejrzenia oraz plotki dotyczące mojej osoby. Otóż żyję, mam się dobrze i nigdzie nie zaginąłem. Zacznę jednak od dowcipu …

„Egzamin na kierunku nauki polityczne. Profesor pyta studentkę:

P: – Co pani wiadomo na temat programu ekonomicznego dla Polski, realizowanego przez minister Gilowską?
S: Dziewczyna milczy.
P: – No to co pani wie o polityce społecznej rzadu Jarosława Kaczyńskiego?
S: Dziewczyna milczy.
P:  – A wie pani chociaż, kto to jest Kaczyński?
S: Dziewczyna milczy.
P: – A skąd pani pochodzi?
S: – Z Bieszczad, panie profesorze.

Profesor podszedł do okna, wygląda na ulice, chwilę się zastanawia i mówi do siebie:
– A może by tak wszystko pieprznąć i wyjechać w te Bieszczady…?”

 

Pieprznąłem więc wszystko i wyjechałem w Bieszczady. Tyle, że norweskie położone jakieś 350 – 500 km (zależy którą drogą się jedzie, a są dwie) za kołem polarnym.

Tu mieszkamy
Tu mieszkamy

Wrzuciłem tyle ile zmieściło mi się do samochodu i wyjechałem…. a co za tym idzie nie interesuje mnie jaka jest pogoda w Bytomiu (przepraszam Bytom); kto i co komu powiedział w TVP albo co zrobił taki jeden mały łysiejący gościu…. interesuje mnie za to kiedy i ile śniegu spadnie 🙂 oraz gdzie przechodziły ostatnio stada reniferów tudzież łosi, bo szkoda było by któregoś niechcący potrącić.

Na pytanie „Jak jest?” Odpowiadam „Dobrze”. A co więcej … pogoda znośna, pracuje się powoli i bez szarpania, zarabia dobrze, wydaje w sumie nie dużo (jak się okazuje w wielu momentach to dość tani kraj do życia w porównaniu z PL, ale o tym może przy innej okazji). Ludzie są mili, uprzejmi i nie gniewają się, że kaleczę ich język. Jako, że  jest ich niewielu to np.: do sąsiada mam 700m,  do sklepu 5km, ale za to parkuję pod drzwiami wejściowymi i mogę nie wyłączać silnika (tak robią aborygeni), a jak przy kasie jest jedna osoba to już jest tłok  i otwierają drugą, pod warunkiem, że jest druga osoba w pracy 😉 Polubiłem więc zakupy, bo nie muszę stać godzinę w kolejce, żeby pozbyć się własnych pieniędzy…

Wiem, że napisałem, że nie interesuje mnie pogoda w Bytomiu, ale może kogoś interesuje pogoda tutaj. Więc tak w telegraficznym skrócie. Do połowy sierpnia było ciągle widno, w połowie września  mamy parę godzin nocy więc w dzień jest widno, świeci słońce i mamy niebieskie niebo. Zupełnie ciemno będzie od końca listopada do połowy stycznia. Temperatury w dzień są od około 12 do 18 stopni (lipiec – wrzesień), w nocy zdarzają się przymrozki. W górach pierwszy razy śnieg spadł w lipcu, trochę niżej, czyli tam gdzie mieszkam, na początku października. Przy drogach powbijali tyczki, pokazujące gdzie jest droga i ile jest śniegu więc pewnie zima się zbliża szybkimi krokami. A i była już pierwsza zorza polarna …. cudowne zjawisko, bardzo mi się podobało 🙂

I na koniec parę zdjęć z okolicy

Nowy Jork

Nazywajcie go jak chcecie… jest wielki… można go nienawidzić, można go uwielbiać… oto Nowy Jork – Big Apple.

Założony w 1614, a od 1625 nazywany  Nowym Amsterdamem, bo w końcu to holenderska kolonia 🙂 Obecnie zwany pieszczotliwie Big Apple, który zamieszkuje ponad 8,5 milionów ludzi.  Każdy (bądź prawie każdy) widział w TV albo na filmie wieżowce na Manhattanie, Brooklyn Bridge czy Statuę Wolności… ale tam trzeba pojechać i zobaczyć…

… Jesteśmy blisko lotniska w Nowym Jorku. Już od jakiegoś czasu kręcimy się nad miastem, robimy trzecie okrążenie… miasto jest ogromne z prostopadłymi do siebie ulicami. Wreszcie lądujemy, dopiero co dotknęliśmy ziemi, a za nami już następny samolot ląduje (to i tak nic … przy odlocie stałem w „korku” na pasie startowym). Chwilę później jedziemy samochodem do miejsca, gdzie przez chwilę będziemy mieszkać… Następne cztery dni biegamy bo mieście (głównie Manhattanie), po Karaibach wszystko jest wielkie 🙂

Siódmego dnia nienawidzę Nowego Jorku… ósmego nie jest lepiej… Wydaje mi się, że tu się wszyscy nienawidzą… Azjaci nienawidzą Czarnych, Ci Żydów, Żydzi Rosjan, Rosjanie Polaków, Polacy wszystkich innych i tak od początku.. Dziewiąty dzień jest przełomowy, akcje miasta rosną… Dnia czternastego mogę założyć koszulkę z napisem „I love NY”

iloveny

Ludzie jednak są sympatyczni… wszyscy, Pani w sklepie również 🙂 Właściwie wszędzie się pytają „jak leci?”. Zrobię taki eksperyment w Polsce – zagadnę dowolnego przechodnia i zapytam się co u niego słychać. Widzę to tak:

  • Ja: – Cześć! Co słychać ?
  • Ktoś: – A chu… Ci do tego….

Inne fajne i mniej fajne rzeczy:

  • W metrze można śpiewać, na ulicy też … i żadna stara raszpla nie zwróci Ci uwagi, że nie wolno. W ogóle ludzie chodzą jacyś bardziej uśmiechnięci.
  • Wolno też, przechodzić na czerwonym świetle, chociaż zazwyczaj to bardzo ryzykowne zajęcie.
  • Samochody są fajne, bo duże i nie kosztują majątku. To jest rzecz, narzędzie, a nie obiekt kultu, wzdychania po niedzielnej mszy i wiecznego polerowania 😀 Zarysował się… no to nie fart, kolejna rysa w tym miesiącu.
  • Właściwie wszystko jest duże… nawet jak nie chcesz to jest duże.
  • Można się ubrać dowolnie i nikt się na Ciebie nie patrzy jak na przybysza z innej planety/pedała/zboczeńca* (* – nie właściwe skreślić).
  • Jesteś ANONIMOWY, a to oznacza, że nikogo nie obchodzisz i nikt nie obchodzi Ciebie… tutaj jest 8 i pół miliona takich jak TY – z czego spora część nie legalnie więc Ci próbują być jeszcze bardziej anonimowi
  • Jest niestety brudno…
  • Wymyśl sobie nację, której nie widziałeś i spróbuj jej nie znaleźć. Nie da się 🙂
  • Nie ma zasięgu komórek w metrze (i to jest fajne !). Co ważniejsze nikt się o to tam nie awanturuje… a u nas krzyczeli, że jesteśmy 10 lat za wszystkimi 😉
  • Widać mnóstwo prowizorki i rękodzieła (choć czasem to zaleta, bo można fajnie zarobić na prostych rzeczach)
  • Czeki są w powszechnym użyciu … nadal. W Polsce realizacja czeku w krótkim terminie graniczy z cudem.
  • Numerowanie ulic i alei liczbami jest o niebo praktyczniejsze niż nadawanie im nazw. Nie ma problemu zmieniających się bohaterów czy dylematów najpierw jest Marszałkowska a później Stawki czy może Gagarina… Była 3 ulica to musi być teraz 4… 🙂
  • Policja jest miła (u nas z resztą też 🙂 )
  • Na poczcie jest tak samo jak u nas, kolejka jak za papierem toaletowym za komuny, na 10 okienek otwarte jedno (i to nie znaczy, że ktoś tam pracuje)
  • Warszawa ma SUPER system biletowy, o Nowym Jorku nie można tak powiedzieć (w W-wie można na jednym bilecie przesiąść się z metra do autobusu, w NY nie)
  • Można wybierać w dowolnej kuchni świata pod warunkiem, że jest to albo fast food albo droga restauracja, nie znalazłem wariantu pośredniego.
  • Brakuje zieleni…. nie licząc Central Parku, ktoś wybetonował całe miasto.
  • Mają bardzo blisko do Oceanu… niektórzy nawet widzą go z okna (byłem, widziałem, zazdroszczę 🙂 )
  • W większości miejsc elewacje budynków są czyste i w miarę zadbane. Nie atakują Cię zewsząd billboardy z szynką za 9,99 zł (chociaż, nie  da się ukryć, że reklam jest dużo… tylko one jakoś wyglądają 🙂 )
  • Trzeba znać kierunki geograficzne i się umieć nimi posługiwać. Dość często dostajesz wskazówkę, wysiądź na stacji X i spotkajmy się przy północno-zachodnim wyjściu.

PS. Podejrzewam, że pierwotnej nazwy większość mieszkańców tego miasta nie zna, tak jak większość mieszkańców Katowic nie zna (bądź nie chce znać), nazwy na cześć wodza – Stalinogród 🙂

Antigua

Antigua  jest jedną z trzech wysp należącą do państwa Antigua i Barbuda (ta trzecia nie wymieniona w nazwie to Redonda). Jest dużo mniejsza od Saint Lucii, a dodatkowo jako jedyna w całym państwie połączona komunikacyjnie na zewnątrz.

W wigilię przypłynęliśmy najpierw do English Harbour, ale nie było miejsca na jedną noc  i musieliśmy na noc stanąć kawałek obok. Falmouth Harbour to marina dla super i mega jachtów. Od lądu marina schowana jest za wielkim i szczelnym płotem z ochroną na bramie,w środku wielkie wybetonowane pomosty z  dostępną wodą i prądem. Nie ma  toalet i pryszniców – wszyscy mają je u siebie, więc po co się przejmować ich brakiem…

Wigilia na Karaibach wygląda zdecydowanie inaczej… nie ma śniegu, bo to oczywiste. Nie ma też choinki, 12 potraw i smętnych kolęd… Są za to otwarte wszystkie bary i restauracje, z których dobiega głośna i skoczna (!) muzyka. Trzeba chwilę poświęcić, żeby dojść, że to …. lokalne kolędy 🙂 Nam się one bardzo spodobały, przecież to wesoły dzień więc powinno być radośnie i wesoło, a nie jak na stypie 😀 Wybraliśmy się w komplecie (tzn. Sylwia, Ja, Piotrek, Nic i Alan) do jednej z restauracji i postanowiliśmy „zaszaleć”, w końcu prezentów sobie nie dajemy to możemy coś zjeść fajnego… Ryby nie ma, skończyła się. Jest stek, pizza albo kurczak. No to pięknie… biorę stek, a do tego Red Stripe („lokalne” piwo … z Jamajki). Pycha, że palce lizać. Po dobrych dwóch godzinach i kolejnych piwach  (czy już napisałem, że piwo to albo 0,275 albo 0,325 litra ?!) i drinkach trzeba by zapłacić, patrzę na stół i na chwilę rzednie mi mina – wyjdzie pewnie majątek (licząc, że będzie coś ekstra za Wigilię)… A tutaj niespodzianka, ceny bardzo przyzwoite i umiarkowane. Zdecydowanie taniej niż na Saint Lucii i lepiej smakuje.

Rano płyniemy z powrotem do English Harbour na z góry upatrzone miejsce. Normalnie zacumowanie rufą do kei zajmuje nie więcej niż 10 minut, ale przy lekkim i mało sterownym (na silniku) 60 stopowym jachcie, bez windy kotwicznej i żadnej knagi zajmuje nam to prawię godzinę, a wszystko idzie w miarę sprawnie i bez większych problemów.Jednak warto było się przestawić… trafiamy w środek świątecznej imprezy. Tańczy cała marina (część już jest lekko nie trzeźwa, w końcu za nie długo południe), słońce przypieka, orkiestra przygrywa, a grill pachnie i kusi…. Są dwa elementy świąteczne… widoczny: czerwone czapki z pomponami i słyszalny: każdy każdemu życzy „Merry Christmas”.

Następnego dnia już po świętach, jest cisza i spokój. Marina posprzątana… a my zaczynamy się rozglądać co tu zwiedzić i zobaczyć. Antigua reklamuje się jako wyspa słońca i plaż. Nie jesteśmy maniakami leżenia na plaży, ale trzeba będzie spróbować, bo poza plażami to największą atrakcją jest fort w English Harbour. Z tym, że my tam mieszkamy więc zwiedzamy codziennie chodząc na przykład umyć zęby 🙂

Zebraliśmy się w końcu sobie i postanowiliśmy pojeździć po wyspie… Na pierwszy ogień jedziemy busem do stolicy wyspy czyli Saint Johns. Małe (choć może i duże, jak się spojrzy na lokalne warunki) miasto, gdzie centralnym miejscem są dwie odnowione uliczki z pseudo-sklepami „DUTY FREE”  dla turystów. Uliczki są właściwie przedłużeniem pirsu do którego przybijają „kamienice”, czyli ogromne statki pasażerskie  jak je nazywamy. Przypływają one prawie codziennie, zawsze rano i wysypują się z nich (są wypędzani?) setkami biali jak ściana turyści, których miejscowi przewodnicy-naganiacze przeganiają przez wspomniane dwie ulice wprost do buso-taksówek  i za zbójecką kasę obwożą po wyspie… nie ma to jak wymarzone wakacje na Karaibach 😉

Później, jak już zaprzyjaźniliśmy się z lokalnymi zwyczajami transportowymi, pojechaliśmy najpierw na zachodni brzeg wyspy (zaliczyliśmy plażę o wdzięcznej nazwie „Old Road” oraz Jolly Harbour), a później na wschodnie wybrzeże. Najpierw połaziliśmy w okolicach Indian Point, później pojechaliśmy do Halfmoon Bay. Tam kolejna przygoda, bo dojechaliśmy około 1600 (to ważne!), zanim dostaliśmy się na plaże była już po 1700. Kąpiel, leniuchowanie i takie tam i już mamy 1800, a 20 minut później jest ciemno (co nie znaczy, że zimno). Pytamy się w barze przy plaży, czy może wiedzą czy tu staje autobus do St. Johns… otóż nie staje, co więcej następny autobus jest … jutro rano.  Pozostaje nam nocleg tylko, że w okolicznych resortach  ceny oscylują w okolicach 300 USD za noc…. trochę słabo. Pomoc przychodzi z … baru. Właściciel dzwoni do znajomego, ten do znajomego znajomego, a tamten jeszcze gdzieś … i po 15 minutach mamy załatwiony nocleg za 150 EC (jakieś 53 USD) w guest housie (takie nasze kwatery prywatne), a chwilę później otwierają nam knajpkę, żebyśmy mogli zjeść coś na ciepło. Żarcie pycha, widok rewelacyjny, cena 1/2 tego co w English Harbour. Wracamy na piechotę (jakieś 2 km) nie chcemy nadwyrężyć gościnności w restauracji. Po powrocie zasypiamy natychmiast….

Rano, najpierw kąpiel, później buduję fortecę (co prawda co i raz zalewa mi ją woda, ale co tam). Znów kąpiel i wreszcie śniadanie w zaprzyjaźnionym barze (otwarty jest od 1100). Zostalibyśmy dłużej, ale wracamy do English Harbour – mamy jeszcze parę spraw do załatwienia, które zajęły nam parę tygodni i ruszyliśmy dalej. Cel Nowy Jork.

Pokonaliśmy Atlantyk … !!!!

22 listopada to w Las Palmas święto, na pomostach ostatnie przygotowania do startu, na główkach i falochronach tłumy ludzi, w porcie wstrzymano cały ruch, a wszystko w świetnie przygotowanej muzycznej oprawie, kolorowe i wesołe. Każdy jacht był żegnany jak bohater, orkiestra na chwilę zmieniała melodię na jeszcze bardziej skoczną, a spiker krzyczał przez megafon „Powodzenia! Dziękujemy i do zobaczenia!”, a przy niektórych jachtach ludzie dodatkowo wykrzykiwali imię i nazwisko kapitana. Zupełnie jakby wypływała armada statków na podbój kolonii, a nie jachty.

Pomimo, że każdy miał do przepłynięcia około 2700 mil morskich właściwie wszystkie jachty czekały na start w pełnej gotowości, zupełnie tak jakby za parę godzin miały przeciąć linię mety i te parę sekund na starcie miałoby znaczenie. Wiało słabo, właściwie to prawie nie wiało, wszyscy bujali się z lewej burty na prawą, powoli i spokojnie. Kiedy jednak przez radio podano, że do startu zostało 5 minut na wszystkich jachtach zaczęły się gorączkowe przygotowywania do postawienia lekkich żagli do pływania z wiatrem (start był z wiatrem). Do góry poszły wszelkiego typu spinakery, genakery i parasailory… świetny widok kiedy ponad 200 jachtów startuje razem… Start! Zaczęło się… płyniemy, najpierw powoli, ale później coraz szybciej, bo i Neptun stanął na wysokości zadania i dał trochę wiatru. Po 15 milach weszliśmy w „acceleration zone”, jak to nazywali na odprawie skipperów. To dość popularne na Kanarach strefy, gdzie wieje mocniej niż zazwyczaj… i widać pierwsze porwane spinakery… a ostrzegali, ostrzegali.

Wieczorem widać, że flotylla zaczyna się rozpływać. Owszem widać sporo lamp topowych, ale widać też, że część popłynęła bardziej na zachód, część na południe, a część jakby w ogóle na południowy wschód… My płyniemy na południe, byle jak najszybciej w stronę granicy pasatu i później już właściwie tylko na zachód. Regaty regatami, ale założenie jest, żeby ograniczyć straty do minimum, jacht jest nowy i nie bardzo wiadomo na ile można sobie pozwolić. Ma być bezpiecznie.

Po prawie trzech dniach skręcamy na zachód, postanawiam trochę „skrócić” drogę. Prognoza jest cały czas na wiatr NE-ENE 15 do 20 węzłów więc powinno się płynąć szybko i w dobrą stronę. Niestety po paru godzinach wiatr skręca na ENE-E i musimy płynąć fordewindem, a to nie jest nasz najszybszy kurs.

W trakcie regat codziennie my (w sensie wszystkie jachty) wysyłamy swoją pozycję, a zwrotnie dostajemy prognozę pogody na 24 godziny oraz zestawienie pozycji innych jachtów. Organizatorzy zadbali też o to, żebyśmy się specjalnie nie nudzili. Zorganizowali konkursy, na przykład o to kto złowi największą rybę, albo kto wyhoduje najładniejszą bazylię, albo kto zrobi najładniejsze zdjęcie albo kto będzie prowadził najciekawszy blog w trakcie rejsu.

Po prawie 6 dniach dotarliśmy do miejsca, gdzie powinien zacząć wiać pasat… fakt – był 🙂 Zostało nam jeszcze jakieś 1900 mil. Nasze dobowe przebiegi wahają się pomiędzy 150 a 180 mil na dobę, zależy jak wieje. Jesteśmy w grupie jachtów turystycznych, a tam w klasie G zajmujemy 7 miejsce na 18. Nie wszyscy są zachwyceni, ale to naprawdę dobra pozycja, szczególnie jak słyszymy, że inni już mają problemy ze sterem, olinowaniem czy porwali niektóre żagle. My płyniemy dalej bez strat, nie licząc utopionego bloczka….

Najczęstszy widok...
Najczęstszy widok…

Nasz dzień kręci się właściwie wokół … posiłków. Z rana najczęściej drobna korekta żagli, po śniadaniu stawiamy bimini. Uniemożliwia ono nam manewry z grotem, więc jak tylko jest to możliwe to je składamy. Sprawdzenie takielunku, poziomu wody, paliwa itp. Po obiedzie, tak jakoś zazwyczaj wychodzi, zmieniamy układ bądź ustawienie żagli (ze zmianą halsu włącznie), a przy ilości linek jakie mamy poprowadzone to całkiem spora operacja. Tutaj króluje Krzysiek, bezbłędnie przewiduje co i jak poprowadzić, żeby się nic nie urwało czy nie zahaczyło. Po kolacji ponowne sprawdzenie poziomu wody, paliwa i jeżeli jest taka potrzeba do podładowanie akumulatorów.

Dziewiątego dnia jesteśmy w połowie oceanu, z tej okazji robimy wystawny obiad oraz co w naszym położeniu ważniejsze… bierzemy prysznic w słodkiej wodzie, nie mamy odsalarki więc oszczędzamy wodę na tyle ile się da.

Pasat trochę siadł i nasze ostatnie przebiegi dobowe spadają do 130 – 150 mil i tak mamy lepiej, niż Ci co poszli bardziej „górą”, ale to nie jest powód, żebyśmy mięli stanąć. Robimy zwrot (kolejny, a miałby być co najwyżej dwa… 😉 ) i płyniemy kursem na … Brazylię, tam na dole ponoć bardziej wieje. Następnego dnia rano okazuje się, że warto było, siła wiatru wzrosła znów do 20 – 25 węzłów, a co za tym idzie nasza prędkość waha się pomiędzy 7 a 8 węzłów. Ranking twierdzi, że jesteśmy drudzy w swojej klasie ale pozycje niektórych jachtów są bardzo mało prawdopodobne. Poczekamy zobaczymy, póki co zaliczamy pierwszą większą awarię, w trakcie stawiania grota wypiął się karabińczyk trzymający spinakerbom… Ten ostatni momentalnie ląduje w wodzie, na szczęście szybka interwencja ratuje nas przed połamaniem go i porwaniem genuy. Pozostaje „jedynie” wjechać na prawie 20 metrowy maszt, żeby ściągnąć fał z bloczkiem. Niby mamy drugi fał do spinakerbomu, ale jak znam życie to zaraz się okaże, że ten drugi jest też potrzebny, a akurat nie da się go ściągnąć. Krzysiek wjeżdża na górę i przy okazji sprawdza, czy wszystko jest na maszcie na swoim miejscu.

Zostało nam jeszcze z 850 mil do mety, to jakieś 5 i pół dnia, dostajemy maila z informacją, że Big One (jacht typu Volvo 60) już skończył , a czołówka zbliża się do mety (pozostałe dwie polskie załogi są trzecie w swoich klasach). My jesteśmy na 4 miejscu w swojej klasie. Ostatnie dni to na zmianę słabe wiatry z kierunku wschodniego, albo kilkugodzinne mocniejsze szkwały z prawie dowolnej strony spod tej czy tamtej chmury, która to czasem postanawia akurat nad nami wylać trochę nadmiaru swojej wody. My się nie damy, czwarte miejsce też jest dobre… poza tym skończyły nam się świeże owoce i warzywa.

„Widzę ląd” powiedział Maciek, który miał akurat wachtę. Wychodzi mi, że metę będziemy przekraczać w nocy, sprawdzam w instrukcji regat jak wygląda meta i co trzeba zrobić, to jeszcze tylko parę godzin. Około północny słyszę, że jacht z naszej klasy zbliża się do mety, sprawdzam w ostatnim mailu jego pozycję, bo wydaje mi się, że był sporo za nami… Był, ale nie jest, nie wiem jak to zrobił, ale nic tam jeszcze chwilę i będziemy na mecie…

Pokonaliśmy Atlantyk! Zajęło nam to 17 dni 19 godzin 39 minut i 19 sekund. Co po przeliczeniu wyszyło 16 dni 23 godziny 07 minut i 40 sekund i dało nam 40 pozycję na 158 w grupie jachtów turystycznych. Wszyscy są cali i zdrowi, nie licząc przetartego fału, utopionego bloczka i małej dziury na grocie udało nam się nic więcej nie zniszczyć. A było co … inne jachty połamały bomy, spinakerbomy, porwały po kilka żagli czy miały problemy z olinowaniem czy sterem, dwa zostały porzucone na morzu… Teraz czekając na resztę jachtów i oficjalne zakończenie regat możemy pozwiedzać St. Lucię oraz wziąć udział w licznych imprezach zorganizowanych dla uczestników ARC-u.

Ostatecznie 19 grudnia w bardzo uroczystej atmosferze Andrew Bishop, dyrektor World Cruising Club zaprezentował klasyfikację po przeliczeniu oraz wręczył nagrody najlepszym. My zajęliśmy 5 miejsce w swojej grupie (na 18), może i bez medalu, ale i tak uważam, że całkiem nie złe. Po części oficjalnej, zaczęła się cześć mniej oficjalna, ale to już zupełnie inna historia.. kolejne regaty ARC przeszły do historii.

I odrobinę zdjęć delfinów, które widzieliśmy:

Atlantic Rally for Cruisers

Atlantic Rally for Cruisers, częściej znane po prostu jako ARC to nie tylko regaty przez Atlantyk, to mnóstwo imprez towarzyszących i niesamowita atmosfera przed, w trakcie i po zakończeniu regat i tak już 24 lata… (ten artykuł pojawił się w marcowym numerze miesięcznika „Żagle”)

Była jesień 1985 roku i jak co roku setki ludzi przygotowywało się do przepłynięcia Oceanu Atlantyckiego. Podobnie jak Kolumb ponad 500 lat temu wyspy Kanaryjskie były ich ostatnim przystankiem i miejscem przygotowań. W przeciwieństwie jednak do wielkiego żeglarza odkrywcy wiedzieli dlaczego i gdzie chcą się dostać. Wiedzieli, że na Karaibach wieje pasat, a pogoda w porównaniu z tą w Europie jest idealna, żeby spędzić tam zimę. Pomiędzy tymi załogami dziennikarz żeglarski i autor wielu książek Jimmy Cornell zbierał materiały do artykułu jak się Ci ludzie przygotowują do rejsu przez Atlantyk. Zachwyciła go atmosfera, którą spotkał i wpadł na pomysł, że można by zorganizować regaty dla tych ludzi. Z tą różnicą, że bardziej niż samo ściganie się ważne byłoby samo uczestnictwo i podniesienie bezpieczeństwa, szczególnie dla tych którzy pierwszy raz płyną przez Ocean. Idea się spodobała i 25 listopada 1986 ponad 200 jachtów wystartowało z Las Palmas…

W tym roku po raz dwudziesty czwarty w Las Palmas zbierały się jachty biorące udział w ARC. Organizator regat (World Cruising Club) zaleca, żeby przybyć dwa tygodnie przed startem, aby porządnie przygotować jacht do podróży. Warto się tego posłuchać, gdyż cały ten czas został dobrze zorganizowany. My (czyli ja i Krzysiek) przypłynęliśmy jachtem do Las Palmas i od razu wtopiliśmy się w atmosferę i klimat imprezy. Reszta załogi miała dolecieć później, a część przyleciała wręcz na gotowe. Płyniemy w sześć osób na 46 stopowym Oysterze, którego miesiąc wcześniej odbierałem razem z właścicielami ze stoczni w Ipswich. W regatach oprócz nas startują jeszcze dwie polskie załogi, ale tylko my mamy jacht pod Polską banderą. W sumie szczegół ale cieszy 🙂

Organizatorzy w przedpołudnia zaplanowali seminaria (m.in. z zaprowiantowania, otaklowania i olinowania jachtu, łączności, pływania z wiatrem, astronawigacji, zużycia energii elektrycznej, meteorologii, co zrobić jak się coś zepsuje itp.), na których ludzie, którzy już wielokrotnie pokonali Atlantyk opowiadali co warto zrobić, a czego robić nie warto, żeby bezpiecznie dotrzeć na „drugą” stronę. I tak np: w trakcie seminarium z zaprowiantowania dowiedzieliśmy się jak się przygotować, żeby przez trzy tygodnie (albo i dłużej) jedzenie było smaczne i atrakcyjne (jak wiadomo nie ma nic gorszego jak spaghetti co wtorek, jajecznica co sobota i gulasz co czwartek). Jak zrobić, żeby przez całą drogę mieć świeże owoce i warzywa. W trakcie seminarium z olinowania prowadzący wyliczył najpierw ile to godzin będziemy płynąć, przeliczył to później na minuty (30240) i błagał wręcz, żeby każdy poświęcił 3 minuty dziennie, czyli 63 minuty w ogóle, na sprawdzenie stanu swoich lin, masztu itp. w celu uniknięcia przykrych niespodzianek w trakcie płynięcia przez Atlantyk. To na prawdę działa!

Popołudnia były przeznaczone na pracę przy jachcie, w tym wizyty wszelakich serwisantów, począwszy od mechaników, przez elektryków, znawców łączności dalekiego zasięgu po hydraulików i serwisantów lodówek i zamrażarek. Najlepszym przykładem był nasz jacht, niby nowy, bo odebrany miesiąc wcześniej ze stoczni, ale jednego dnia przyszedł mechanik przejrzeć silnik, okazało się, że nasze spostrzeżenia o słabym ładowaniu z alternatora się sprawdziły i trzeba to naprawić. Problem okazał się na tyle skomplikowany, że skończył… dwa dni później. Następnie przyszedł specjalista od ustawiania elektrycznych kabestanów, bo nasz się rozregulował, a jeszcze później specjaliści od generatora wiatrowego, bo nie ładował jak miał ładować. Niby wszyscy pracowali szybko i sprawnie, bo mieli w kolejce jeszcze ze dwieście jachtów ale i tak minął nam tydzień !

Wieczory to imprezy i zabawy zorganizowane w okolicznych klubach żeglarskich, hotelach i barach, ale też na pomostach i falochronach. Wszędzie mnóstwo ludzi z ARCu i świetna zabawa jak np.: bal przebierańców na zasadzie zrób coś z niczego tak żeby przypominało to postać z kreskówki.

Oficjalnie biuro ARC otwarto 9 listopada, ale uroczyste rozpoczęcie regat odbyło się dopiero po tygodniu. Tego dnia w marinie już od rana świąteczna atmosfera, na jachtach powiewały gale flagowe, a załogi przygotowywały się do parady. Ta zaczęła się w samo południe. Najpierw orkiestra. Później załogi {ustawione alfabetycznie krajami} od Australii przez Francję i Wielką Brytanię, my tradycyjnie przed Portugalczykami, a za Holendrami [Netherlands] i na końcu następna orkiestra. Wszyscy przeszli dookoła mariny, gdzie każda z flag narodowych została wciągnięta na maszt, a potem… świętowanie do późnego wieczora.

Ostatnie dni przed startem zostały poświęcone na zaprowiantowaniu jachtu w jedzenie, warzywa i owoce, zaopatrzeniu w gaz (nie takie proste, jak się okazało) i wodę, ponownym sprawdzeniu czy wszystko już działa i ewentualnych jeszcze drobnych poprawkach, a w między czas wymiana doświadczeń z innymi załogami: „- My banany umieściliśmy w siatce”, „- A my ich wcale nie mamy, bo szybko dojrzewają i się psują” albo „- Tak jak mówili na seminarium zamontowaliśmy panel słoneczny na lewej burcie, bo będzie dawał nam więcej prądu”, „- Nie sądzę, żeby to aż tak dużo dało, zostawiłem jak jest”.

22 listopada to w Las Palmas święto, na pomostach ostatnie przygotowania do startu, na główkach i falochronach tłumy ludzi, w porcie wstrzymano cały ruch, a wszystko w świetnie przygotowanej muzycznej oprawie, kolorowe i wesołe. Każdy jacht był żegnany jak bohater, orkiestra na chwilę zmieniała melodię na jeszcze bardziej skoczną, a spiker krzyczał przez megafon „Powodzenia! Dziękujemy i do zobaczenia!”, a przy niektórych jachtach ludzie dodatkowo wykrzykiwali imię i nazwisko kapitana. Zupełnie jakby wypływała armada statków na podbój kolonii, a nie jachty.

Zapraszamy do poczytania relacji z przejścia Atlantyku oraz obejrzenia zdjęć:

SUNsuSEA. Z Ipswich na Kanary.

Od września do grudnia 2009 roku byłem skipperem na jachcie Sunsusea (Oyster 46) . Poniższy tekst jest zlepkiem trzech różnych wpisów z tamtego okresu.

We wrześniu dopiąłem worek, wrzuciłem go do auta i pojechałem do Ipswich do stoczni Oyster. Miałem tam razem z właścicielami przejąć ich nowy jacht i przez Wyspy Normandzkie, Kanaryjskie dopłynąć na Karaiby. Z Las Palmas do Saint Lucii startujemy w regatach ARC. W połowie grudnia powinniśmy być już na Karaibach, gdzie spędzamy „naszą” zimę, a tamtejszy sezon … a później to zobaczymy 🙂

Naszym jachtem i domem na najbliższy czas będzie nowiutki, dobrze wyposażony i super dzielny jacht ze stoczni Oyster o długości 46 stóp (14 metrów). Nazywa się SUNsuSEA (od francuskiego sans souci = bez zmartwień).

Samo przejęcie jachtu przebiegło dość sprawnie, co nie znaczy, że szybko. Trzeba było zajrzeć w każdy kąt. Najpierw dwa dni sprawdzania czy i jak wszystko działa (od silnika i żagli, przez pompy wody i przetwornice napięcia i tym podobne rzeczy), później dwa dni ształowania rzeczy w przedziwnych zakątkach (jedzenie, narzędzia, części zapasowe, rzeczy prywatne, silnik zaburtowy, ponton i pół tony innego sprzętu)  i na koniec dwa dni na instalowanie jeszcze paru rzeczy oraz ostateczne testy…. ale w pewnym momencie dało się wreszcie popłynąć. Z Ipswich do wysp Normandzkich poszło szybko i gładko. Mało wiało i tyle. Pierwszy przystanek w Guernsey, które przy odpływie wygląda jak na zdjęciu poniżej.

Guersney

Poprawiamy różne detale, dokupujemy jedzenie i obserwujemy pogodę, bo zapowiadają sztorm… Podjąłem decyzję, że i tak wyjdziemy, Choćby do Brestu we Francji się udało dopłynąć to i tak o 140 mil mniej (co prawda z prawie 1400 ale co tam 😉 ). Damy radę przecież każdego dnia będzie tylko cieplej, zabieramy jeszcze jedną osobę i prawie w drogę …

Prawie, bo po południu był mały wypadek… nasz sąsiad postanowił wyjść z portu tak jak do niego wszedł, niestety nie sprawdził „ile ma wody” w porcie i o mało co, a by się nie przewrócił. A o co chodzi dokładnie to proszę sobie obejrzeć poniżej:

Wyszliśmy prawie zgodnie z planem. Nie wiało jakoś za bardzo, ale już dzień później Atlantyk powitał nas mało gościnnie… ostrzeżenie o silnym sztormie zmusiło nas do stanięcia w Brescie i to jak się okazało na w sumie sześć dni. Ciśnienie spadło, spadało i spadło z 1030 do 990 hPa w prawie dwa dni (popatrzcie na zdjęcie z barometru)

barometr

Z racji tego, ze miasto podczas drugiej wojny światowej zostało właściwie zrównane z ziemią to mało jest tu do oglądania. Poniższe zdjęcia są podejścia do Brestu 🙂

Żeby się nie zanudzić to w przerwach organizowaliśmy sobie spacery w dowolną stronę, a ja dodatkowo zająłem się oglądaniem prognozy pogody, bladym świtem tj.koło 0930 i wczesnym popołudniem czyli koło 1800. Resztę dnia spędzaliśmy na 'normalnych’ zajęciach… sprzątanie, gotowanie, rozmowy o życiu i śmierci oraz chowanie się przed deszczem.

Tak przy okazji to te 'normalne’ zajęcia w morzu są troszke inne. Najprościej można to ująć tak, że jest wachta albo jej nie ma 🙂 Jak jej nie mam to się najcześciej ma się czas wolny, chyba, że wymyślę jakiś zwrot, zmianę żagli, albo jakieś inne zajęcie. Jak jest to pilnuje się, żebyśmy w nic nie wpłynąć i żeby nic nie wpadło na nas. Trzeba pilnować kursu, którym się płynie i skąd (oraz jak mocno) wieje wiatr. A poza tym czy nic się nie chce urwać, spać itp… Osobną sprawą na jachcie jest jedzenie. Każdy posiłek to właściwie bradzo ważne wydarzenie 🙂

Ale od początku. Każdego dnia gotuje kto inny, posiłki są trzy dzienie o w miarę określonych porach. Reszta zależy od umiejętności kulinarnych osoby gotującej, stanu morza, fantazji osoby robiącej zakupy przed wyjściem w morze i … tego co się na winie pod rękę w trakcie już gotowania. Można więc dostać w skrajnym przypadku „gorący kubek” Knorra albo wymyślne danie rodem z najlepszej restauracji. Nieustająco trwa więc konkurs o „złotą patelnię rejsu”, mieliśmy już więc i schabowe (pycha :), ale było też pesto (z tych prostszych), smażone udka kurczaka i ryż z sosem słodko kwaśnym czy placki ziemniaczane.

Wracając do pływania… to jak już udało się wyjść z Brestu na te 'straszne’ Biskaje (płynąłem po raz kolejny i jakoś są tak słabo straszne, więc w większości przypadków opowieści są pewnie mocno przesadzone) to zaraz dopadły nas delfiny i towarzyszył nam przez jakiś czas i tak właściwie, aż do wybrzeży Hiszpanii. Największe stado jakie się koło nas kręciło miało z 15 może więcej osobników… uczta dla oka 🙂

Po minięciu równie 'strasznego’ Cabo Finisterre płynęliśmy dalej na południe, tyle że co raz bardziej pod wiatr (do tej pory udawało nam się pływać nie halsując). Najlepszym wskaźnikiem tego, że płynęliśmy na południe była rosnąca temperatura powietrza i wody. Z 13 stopni w Ipswich, koło Cabo Finisterre mieliśmy prawie 20, a w Lizbonie to nawet 28 C i to 30 października!

W Lizbonie załoga zmniejszyła nam się o jedną osobę i po krótkiej przerwie na dorsza lokalnie zwanego bacalhau i kawę ruszyliśmy dalej.

Do wysp kanaryjskich mamy 740 mil (około km). Ech… jak ja lubię jak wychodzę na Ocean i mam przed sobą parę set lub tysięcy mil wody… Żadnych telefonów, telewizji, maili … jest bosko 🙂 Żeby nie było problemów nie ubywa, tylko zmieniają się na bardziej przyziemne (a może przywodne? 😉 ) np.: czy starczy na słodkiej wody czy nie, czy akumulator wytrzyma do rana czy może go doładować wieczorem, gdzie to ja położyłem ten serek co mu się kończy data przydatności jutro i gdzie są te pomarańcze które zaraz same wyjdą… a może najpierw popłynąć w lewo a później w prawo i co mi to da Itp itd…

Więc płyniemy, jeden dzień, drugi, trzeci, czwarty i piąty… Robimy od 140 do 160 mil na dobę, to dość dobry wynik. Temperatura wody w oceanie wzrosłą do 27,2 C, a zaczynaliśmy od skromnych 13 C na kanale angielskim, pożegnaliśmy więc sztormiaki, grube polary, długie spodnie i kalosze. Królują sandałki, T-shirty i krótkie spodenki… będzie już tylko cieplej 🙂

Po pięciu dniach i paru godzinach  dopłynęliśmy do Las Palmas,  teraz czas na chwilę odpoczynku, naprawieniu i poprawieniu paru problemów technicznych, zakupie i ułożeniu jedzenia i różnych rzeczy przydatnych do przepłynięcia oceanu … a póki co to idę się wykąpać w oceanie skoro jest dwa razy cieplejszy niż Bałtyk w sierpniu 🙂 O Las Palmas następnym razem.

„Big One” (Volvo 60)

Jak się na tym pływa ? Jeżeli miałbym to ująć jednym słowem…. szybko, dwoma słowami: zaje… szybko 🙂

Ale od początku, zdarzyło się tak, że siedliśmy na jacht klasy Volvo 60 i popłynęliśmy  nim na Antiguę.

Big One, bo tak się nazywa jacht, został zbudowany jako Whitbread 60 Chessie Racing na regaty dookoła świata Whitbread  w 1997/1998 roku, w których wystartował i zajął szóste miejsce.  W 2001 został przebudowany  i dopasowany do klasy regatowej Volvo Ocean Race 2001/2002, po czym brał udział m. in. w Volvo Baltic Race 2004, Route de Equator 2005, ARC 2007 i 2009 (w tych dwóch ostatnich był najlepszy z najlepszych). I jeszcze parę szczegółów technicznych:

Długość 19,50 m
Szerokość 5,25 m
Zanurzenie 3,75 m
Wysokość masztu 28, 00 m
Waga 13 500 kg
Powierzchnia żagli (na wiatr) 200 m2
Powierzchnia żagli (z wiatrem) 400 m2
Balast wodny (na każdą burtę) 2500 l
Silnik Yanmar 75 HP

 

Co jest na jachcie?

Zacznę od tego czego nie ma…. A nie ma: kabin, rolera foka czy grota, elektrycznej windy kotwicznej, steru strumieniowego, pontonu i silnika do niego, lodówki, prysznica, piekarnika, szaf, szafeczek, gretingów, klimatyzacji, stołu, kanapy, miękkich materacy, super podsufitki i tym podobnych „udogodnień”, które najzwyczajniej w świecie ważą. Dla porównania SUNsuSEA o długości 14,26 metra waży ponad 17 ton!  A Big One został stworzony do super szybkiego pływania i ekstremalnej (słowo klucz 🙂 ) przygody.  Więc jak to wygląda w środku: część rufowa to właściwie sterociągi i miejsce na parę gratów;  na śródokręciu na burtach są hamaki, część dziobowa to ogromna żagiel koja. Pomiędzy częścią dziobową i śródokręciem jest WC (wbrew obiegowej opinii kibelek jest normalny) i kuchnia (właściwie to powinienem napisać kuchenkeczka 😉 chociaż i tak została już przerobiona to takiej „normalnej” jachtowej jeszcze jej duuużo brakuje). Jak już napisałem, nie ma w środku podsufitki, więc wszystkie instalacje, rury itp są na wierzchu i łatwo o to zahaczyć nogą/głową/plecami (można sobie wybrać czym). Ponieważ nie ma szaf i szafeczek rzeczy prywatne trzyma się różnych dziwnych miejscach, szczęśliwcy niektórych z dolnych hamaków mają worek gdzie mogą wrzucić trochę gratów.

Pokład jest maksymalnie płaski, żadnej owiewki, szprycbudy czy bimini, kokpit ogromnie wielki i tak samo nie wygodny. Na środku dwa młynki do kabestanów, na bokach kieszenie na liny i korby do kabestanów, na samej rufie dwa koła sterowe i pod masztem zestaw wyświetlaczy…

Jak się pływa ?

Już napisałem szybko 🙂 Z St. Lucii na Antiguę jest jakieś 190 mil. Wypłynęliśmy około 1800 i następnego dnia o 1700 byliśmy na miejscy. A wiało tak sobie i płynęliśmy „bez napinania” się na małym foku (80 m2) .  Nic dziwnego, że przepłynięcie z Las Palmas na Saint Lucie zajmuje Big One’m 11 dni, a nie 18 (dla przypomnienia na SUNsuSEA 180 mil to były nasze maksymalne przebiegi) .

Fala była nie duża, ale to nie przeszkodziło brać co drugiej na pokład, a co piątej do kokpitu, dodam jeszcze, że burta jachtu jest tak niska jak zezwala na to klasa regatowa.

Sterowanie to wyzwanie. Jacht prowadzi się trochę inaczej…   bo jest bardzo lekki i przy każdym zbyt mocnym ruchu sterem widać jak nim kręci, dodatkowo fala która rozbija się o kadłub potrafi zdecydowanie przeszkodzić w prostym pływaniu.  Wygląda to mniej więcej tak, że do steru staje „świeża” osoba (załóżmy, że Big One płynie prosto) i już chwilę później kurs zmienił się 5 do 10 stopni w lewo. Sternik jako świadomy co trzeba zrobić wychyla ster w prawo… chwila za długo i już płynie 20 stopni w prawo, więc skręca w lewo… i tak dalej i tak dalej 😉

Tak czy siak, pływa się super. Nie wiem ile tu posiedzimy, ale może by mi się udało zabrać na jakieś regaty to poznałbym bardziej uroki pływania na Volvo 60. Zapraszam do obejrzenia zdjęć z jachtu:

Pogromcy mitów: Wizy i wjazd do USA

Czyli jak to było jak poszliśmy do ambasady USA w Warszawie po wizę. Bajki dla dzieci  i opowieści o robotach co urywają głowy… tak bym streścił to co się „mówi” o wizach i wjeździe do USA.

MIT 1: WIZA

Słyszałem, że na spotkanie z konsulem czeka się długo… dzwonię więc do ambasady USA, żeby się umówić. Miło i grzecznie dowiaduję się, że mogę nawet i jutro… A czy mogę za miesiąc? Oczywiście. No to jesteśmy umówieni.

Wypełniamy wnioski (w sensie ja i Sylwia), formularz dość prosty. Zamiast adresu w Stanach i telefonu do kogoś na miejscu podajemy nazwę jachtu i mój numer telefonu w Polsce. Jak chcą niech dzwonią 🙂 Wnioski wypełnione i czekamy na „TEN” czwartek.

W środę, zgodnie z tym co się „mówi na mieście”, seria pytań: „czy mam wszystkie stare paszporty, bo się przydają; czy mam pismo ze spółdzielni, że mam mieszkanie; czy mam wyciąg z konta, bo też się może przydać; a może w ogóle to przeleję Ci w środę milion, ty zrobisz wydruk, pójdziesz do ambasady i w piątek mi ten milion oddasz”… Otóż Drodzy Czytelnicy do Ambasady USA zabieramy paszport i wniosek wizowy. Gówno kogo tam interesuje cała reszta…

Jesteśmy pod ambasadą, ze 20 minut za wcześnie, więc pewnie będziemy dreptać w koło, ale zagaduje nas ochrona, czy my po wizy? Tak. To proszę do środka. Wchodzimy, najpierw kontrola czy nie mamy broni, później czekamy parę minut, bo jest przed ósmą i jeszcze nie pracują.  Jesteśmy prowadzeni w około 20 osobowej grupie to sali, która trochę wygląda jak poczta. Tam sprawdzają wnioski wizowe, czy są dobrze wypełnione.  Mamy ustalony plan, że podchodzimy do dwóch różnych okienek (jak będą) i że się nie znamy za bardzo, nie mieszkamy razem, nie jesteśmy parą, jedziemy czysto turystycznie i takie tam inne pierdoły… Sylwia idzie pierwsza, ja chwilę później trzy okienka dalej. Na razie jest dobrze… to znaczy prawie, bo rozpoczyna się rozmowa:

– Czy Pan jedzie z tą Panią z okienka 1?

– No tak… (co mam powiedzieć, że nie, a ten numer telefonu chociażby to zbieg okoliczności ;D )

– Haaalinkaaa!!! Pan przyjdzie do Ciebie, bo Państwo jadą razem…..

…. cały misterny plan w piz…… czekamy do okienka z konsulem… teraz to już normalnie po jabłkach 😉 Nasza kolej, podchodzimy. Siedzi facet, młody, wygląda na miłego. Zaczyna łamaną polszczyzną  „Dzień Dobry! Czy mówią Państwo po angielsku?”, my że tak i płynnie przechodzimy na angielski, „Kiedy i gdzie Państwo chcą jechać do Stanów Zjednoczonych?”. My, że najpierw na Wyspy Dziewicze, a później na Florydę, ale to dopiero koło maja – czerwca… „OK, no problem. Paszporty przyjdą do Państwa w ciągu tygodnia, wiza będzie na 10 lat, Do widzenia i powodzenia”

… Halo, ale spytaj się mnie gdzie pracuję, ile zarabiam, czy mam samochód, dom… jakieś takie rzeczy… przecież miało być tak strasznie. No nic nie chcesz wiedzieć to nie.

Obaliliśmy mit  z przyznawaniem wiz do USA, przy czym nie twierdzimy, że kiedyś było tak samo. Opisaliśmy jak było w naszym przypadku. Nikt nas nie opluł, nie kazał czekać pięć godzin. Było szybko, miło i profesjonalnie, wystarczył paszport i wniosek wizowy…  żadnych „podkładek” i ekstra zaświadczeń.

MIT 2: PRZYLOT

Mieliśmy przypłynąć jachtem. Z doświadczenia wiem, że kontrole „z morza” są jakieś przyjemniejsze, może to ta więź ludzi morza 🙂 No, ale wiadomo nie wyszło… więc lecimy i to w paszcze lwa czyli do Nowego Jorku. Normalnie stres…. taaaakie słyszeliśmy historie 🙂 Ale myślimy logicznie, przylatujemy z Antigi, jesteśmy Polakami to w razie czego gdzie nas odeślą? Na Karaiby – to bez sensu… do Polski, a niby jak? No nic jakoś będzie.  Wychodzimy z samolotu, idziemy i  idziemy, aż wreszcie dochodzimy do kontroli paszportowej, po doświadczeniach z ambasady podchodzimy od razu razem. Kobieta ogląda nasze paszporty, patrzy na zegarek i pyta:

– Skąd przylecieliście?

– Z Antigi (Ha ha ! niespodzianka)

– A jak dostaliście się na Antiguę?

– Przypłynęliśmy jachtem z wysp Kanaryjskich

– O nie to nie dla mnie. Witam w Stanach Zjednoczonych 🙂

… no jak to tak? A gdzie pytania: czy kogoś znamy, gdzie będziemy mieszkać, ile mamy pieniędzy i jaki jest nasz cel? A może chcemy tu zostać? Jakaś kontrola, albo coś… znów jakoś tak zupełnie inaczej niż miało być… wręcz normalnie. Niech im tam będzie 🙂

Swoją drogą to najdokładniejszą kontrolę miałem, i to wielokrotnie, w czasie podróżowania po Izraelu oraz na … warszawskim Okęciu 🙂

UPDATE: październik 2012

Potrzebowałem wizę dla juniora, ale taką na lat 10, a nie rok czy dwa. Zadzwoniłem najpierw do ambasady, żeby się dowiedzieć co i jak. Ponieważ zmienił się sposób wydawania wiz to mogłem dostać ją kurierem po wysłaniu wniosku oraz kopii mojej wizy i S, ale nikt nie był mi w stanie powiedzieć na ile ta wiza będzie. Wybraliśmy się więc po raz drugi. I znów miło oraz grzecznie na każdym kroku. Wizę dostaliśmy na 10 lat, a najbardziej ubawił mnie pracownik ambasady mówiąc „nie musieliście przychodzić, zawsze dajemy na 10 lat” 🙂

Irlandia

Zbliżał się długi listopadowy weekend. Idealna pora roku na krótki wypad. Wpadliśmy więc na pomysł, żeby „low costowo” zobaczyć zamorskie województwo Polski. Skoro nie trafiliśmy tam na przysłowiowy „zmywak” to pojedźmy i zobaczmy w ten sposób.

Zaczęliśmy i skończyliśmy w Cork.  Irlandię objechaliśmy w zasadzie dookoła zgodnie ze wskazówkami zegara. Byliśmy też chwil kilka w Belfaście w Irlandii Północnej, ale wyspa jest jedna więc nie będę sztucznie dzielił postów 😛

Wyjazd super. Low cost wyszedł nam tak sobie. Żaden spotkany Irlandczyk nie chciał uwierzyć, że przylecieliśmy turystycznie i to w listopadzie 🙂  Za to przez te kilka dni udało nam się zobaczyć sporo i sporo piwa wypić 🙂 a resztę niech opowiedzą zdjęcia …

Turcja

Zaczęło się jeszcze w Grecji i przez Greków, bo nie pozwolili nam popłynąć do Bodrum w Turcji …

Więc naturalnym było sprawdzenie dlaczego nie chcieli nas tam puścić. W tym celu wyczarterowałem Bavarię 44, zebrałem załogę (fajną 🙂 ) i polecieliśmy do Bodrum. Po wylądowaniu okazało się, że jacht stoi 30 km dalej w miejscowości Turgut Reis i moim zdaniem dobrze, bo Bodrum jest obrzydliwie turystyczne…

Jest niedziela rano, wszystko jest gotowe więc czas start… wypływamy z założeniem im bardziej na wschód tym lepiej, im dalej od turystów tym lepiej… Pierwszy postój w miejscowości Datca, mały porcik z właściwie jedną uliczką, miejsce dość turystyczne, ale jakieś takie fajne. Następnego dnia jest dużo lepiej rzucamy kotwice w jednej z zatoczek koło Ekincik.

Podpływa do nas Turek i proponuje nam zobaczenie żółwi i jakiegoś rumowiska (po zeszłorocznym rejsie w Grecji jakoś mam uraz do nazywania zabytkiem dwóch kamieni, które ponoć leżą tu od 2000 lat ). Po drobnych targach ustalamy cenę na bardziej przystępną i już nie możemy doczekać się żółwi.

Nigdy nie widziałem takich duży żółwi, a tym bardziej nie dotykałem i nie karmiłem. Były słodkie. Jeszcze runda koło czegoś co z daleka przewodnik nazwał grobowcami królów (OK. wierzymy na słowo), przekąska w jedynej słusznej knajpie (słusznej, bo związanej z rodziną naszego przewodnika) i wracamy… Czas płynąć dalej, czas na nurkowanie. Wybieramy miejscowość Kas, właściwie to wybrała się sama, bo dalej nie wiele już było. Trafiliśmy do świetnej bazy nurkowej. Wszystko dopracowane do perfekcji, nic tylko się od nich uczyć. Oglądamy rafę, wrak i parę zwierzątek…

No my tu gadu gadu, a za następnym cyplem jest lokalna atrakcja, czyli „Zatopione miasto”. I chyba tylko to, że rzeczywiście było częściowo zatopione to jest ładne i nie rozgrabione na różne inne budowlane cele.

Prognoza pogody staje się mało sprzyjająca do dalszej żeglugi na wschód i podejmuję decyzję, że popłyniemy na Rodos i może dalej na Kretę. Wracamy więc do Kas się odprawić, to nie unia europejska… Już prawie zapomniałem jak to jest policja, kapitanat portu, celnicy… dwie i pół godziny, sporo druków i podpisów i możemy płynąć. To popłynęliśmy …

Na Rodos procedura odwrotna, tylko miasto większe i odległości między kolejnymi miejscami do zbierania pieczątek i podpisów większa. Ale dzięki temu częściowo da się zwiedzić miasto. Po załatwieniu formalności pozostaje tylko zwiedzanie. Jest ładnie, trochę męczy ilość turystów, ale co zrobić jakoś damy radę…

Ruszamy na Kretę i po kilku godzinach niespodzianka przy około 4-5B i to pod brzegiem jacht przestaje żeglować. Przy pełnych żaglach kładzie na burcie i bardziej dryfuje niż płynie do przodu, a każda następna fala (nawet mała) tak rzuca jachtem i tak wszystko w środku trzeszczy jakby się miało zaraz rozpaść. Próbujemy różnych kombinacji żagli (a mamy tylko dwa) i nic… albo leżymy na burcie, albo nie płyniemy do przodu wcale, bo jest za mało żagli. Ewakujemy się do pobliskiej zatoki (bardzo uroczej zresztą), która staje się naszą celą na najbliższe dwa i pół dnia. Prognoza najpierw mówiła o wietrze 5-6B, później zmieniła się na 7-8B.

Z racji kurczącego się czasu i brakującej słodkiej wody, wracamy do Rodos. Krótki postój i śmigamy dalej. Płyniemy na grecką wyspę Simi idalej wzdłuż tureckiego brzegu trafiamy do małego portu Gulluck… Jesteśmy jedynym jachtem. W ramach odprawy granicznej okazuje się, że musimy dostać zgodę lekarza ! Takich jaj dawno nie widziałem, ale pokornie wypisuję kolejne formularze i zaświadczam, że wszyscy są zdrowi i nic nie przemycam i że ja tu jestem tylko turystycznie i nie podejmę pracy. Jak już możemy chodzić po ulicach nie ukrywając się po kątach okazuje się, że miejscowość jest absolutnie nie turystyczna. Takiej szukaliśmy! Ponieważ nasz postój się przedłuża zaprzyjaźniliśmy się z właścicielem knajpy przy której stoimy i poza stołowaniem się u niego, obserwujemy zachownie lokalnej ludności.

Niestety nasz czas się skończył, jeszcze przelot do Turgut Reis oddajemy jacht i … czas na zwiedzanie Istambułu. Najpierw jednak trzeba się tam dostać, więc najpierw autokar, żeby zdążyć na pociąg (jedyny tego dnia)… i prawie się udało, tylko okazało się, że dworzec jest w remoncie i pociągi odchodzą z innego miejsca, a tam już nie zdążymy. Więc szybko z powrotem na dworzec autobusowy (jest kawałek za miastem, a miasto spore bo to Izmir), to może zdążymy jeszcze na prom, którym przepłyniemy przez morze Marmara, bo jak nie to zostaje nam noc w autokarze.

Uff… udało się, właściwie w ostatnim momencie. Teraz mamy dwa dni w Istambule, a ten jest piękny. Nie wiadomo gdzie iść i gdzie zajrzeć, więc zaglądamy gdzie się da 🙂 Było warto widzieliśmy miejsca maksymalnie turystyczne i takie, które turysty nie widziały od paru lat.  Samolot był o czwartej rano, to była krótka noc, a właściwie jej nie było 🙂

Zdjęcia z Turcji: