Libia. Część I – początek

Jak pewnie większość wie w Libii była mała zadymka i „wujek” Muammar już nie buduje Wielkiej Arabskiej Libijskiej Dżamahirijji Ludowo-Socjalistycznej (to była oficjalna nazwa państwa). Teraz jest zwykła republika i żyje się ponoć dużo lepiej.

Na wstępie mała uwaga.  To co tutaj opisuję dotyczy Trypolisu i dość bliskiej okolicy  w pierwszych sześciu miesiącach tego roku. Nie jestem w stanie zweryfikować informacji jak jest w innych częściach Libii, a zresztą jakby zapytać się kogoś innego pewnie miałby inne zdanie, ale to moja strona i mogę napisać co chcę. Jest to więc moje subiektywne zdanie i ocena.

„Jak tam jest? Tak w dwóch słowach… Jest dobrze :)”

Rewolucja się skończyła i widać,że wszyscy się cieszą na taką zmianę. Na ścianach domów, murach, roletach w sklepach i domach wymalowane są libijskie flagi albo graffiti,które oczywiście nawiązują do tego co się zdarzyło. Muezin pięć razy dziennie wzywa na modlitwę (mam w linii prostej może z 50 m do meczetu). Ludzie normalnie poruszają się po mieście, pracują, siedzą w kawiarniach, a ruch uliczny jest taki jak ma być czyli spory. W sklepach można kupić wszystko, albo prawie wszystko. Już (bo to ważne) nie słychać w ciągu dnia za bardzo strzałów, a i broni jakby było mniej. Nasi libijscy współpracownicy cały czas powtarzają, że jest dobrze i będzie coraz lepiej. Na ulicach widać już obcokrajowców, którzy siedzą w barach czy kawiarniach, robią zakupy i prowadzą samochody, a jeżdżenie tutaj samochodem to prawdziwe wyzwanie. Czerwone światło, kierunkowskaz, pasy na drodze są czysto umowne. Nie to żeby ich nie było. One są, są też znaki i jest policja … tylko każdy jeździ jak chce i gdzie chce, a samochody często są od siebie na grubość lakieru. Niby jest cacy i normalnie. Popatrzcie na zdjęcia ze starego miasta w Trypolisie… sielanka.  To w takim razie gdzie tu jest haczyk?

„A w trzech słowach… Nie jest dobrze.”

Trochę jeszcze brakuje do minimum „normalności” do jakiej się w Europie przyzwyczailiśmy i nie chodzi mi o wymuskane autobusy czy czternaście linii metra. Jeszcze trochę, bo jest coraz lepiej i to z tygodnia na tydzień.

Moim zdaniem, jeden z większych problemów to ilość broni i łatwość z jaką można ją dostać. Niby są kontrole na drodze i niby trzeba mieć pozwolenie i sami Libijczycy powtarzają, że trzeba się tej broni pozbyć… i tyle teorii. W styczniu czy w lutym, zwykliśmy mówić że „dzień bez strzelaniny to dzień stracony bezpowrotnie” i coś w tym było. W tej chwili w dzień strzałów jest zdecydowanie mniej, ale nie znaczy, że się nie zdarzają. W nocy jest  gorzej, bo zdarza się, że jest kilka nocy ciszy (albo ja tak mocno śpię 😉 ), aż nagle kogoś najdzie, żeby wywalić magazynek z karabinu. Swoją drogą to dość łatwo się do odgłosów strzałów przyzwyczaiłem. Oceniam więc mniej więcej kierunek i odległość i … tyle, śpię dalej.

Ciężko jest wyczuć, gdzie można i co można zrobić. I nie chodzi o to, że to inna kultura czy religia, tylko, że różnego rodzaju „siły porządkowe” są wyczulone na czasem bardzo normalne rzeczy np.: tu nie wolno chodzić, ale ten gość z plakietką „security” powiedział, że można. Ale ja mówię, że nie wolno…

Właśnie „siły porządkowe” to kolejna lokalna zagadka. Mam wrażenie, że jest kilka róznych loklanych milicji, do tego armia, byłe oddziały rewolucjonistów (oops… bojowników o wolność) z różnych części kraju i siły czy ochrony różnych urzędów państwowych oraz pewnie coś by się jeszcze znalazło o czym nie wiem. W tym gąszczu ciężko się połapać, kto jest kto (większość z tych ludzi jest ubrana po cywilnemu) i jak podejrzewam to te „siły” mają też nie do końca ten sam szczytny cel, więc łatwo się wpuścić w dłuższą pogadankę.

Słyszałem też o sytuacjach typu lustracja bez sądu (liczę na Waszą wyobraźnię), czy o porwaniach. I tu od razu dodam, że nie znam przypadku, żeby w Libii porwano cudzoziemca, ani też nic nie wiem, żeby polowali na takich jak ja, jak to ma miejsce w innych krajach. Przyjmuję, że obowiązuje tok rozumowania, że „ten przyjechał tu do pracy, czyli pewnie po ropę, gaz albo coś podobnego czyli jak go porwiemy to „oni” wyjadą więc kto tą ropę będzie wydobywał? Eeeee to się nie opłaca”. Nie wiem czy i jak długo taka logika będzie obowiązywać, ale nie zamierzam być pierwszym (ani żadnym innym kolejnym), który miałby się  przekonać, że jest inaczej.

„Jak żyć?”

Firma dba o nasze bezpieczeństwo i mamy ustalone pewne zasady, które zwiększają nasze szanse na „przeżycie do pierwszego”. Reguły te z reguły nie są zbyt męczące, aczkolwiek część z nich życie już zweryfikowało. Żyjemy normalnie, a  przynajmniej na tyle normalnie na ile się da.  Mieszkamy na wynajętym i ogrodzonym terenie z teoretycznie z taką ilością uciech i rozrywek, że po godzinach nie powinno nam się nudzić. Oficjalnie nazywany go Campem ale ja  częściej Alcatrazem.  Kamery, czujki ruchu, drut kolczasty jakoś mi bardziej pasują mi do tego miejsca ze spacerniakiem. Brakuje tylko wieżyczek i mielibyśmy ten prawdziwy Alcatraz, nawet do morza  jest bardzo blisko 😉 Jak się uspokoi mamy się przenieść w bardziej normalne warunki. Choć wątpię, żeby było to szybko. Wiadomo, im dłużej będzie arcyniebezpiecznie tym dłużej pracują ludzie którzy  „dbają o nasze bezpieczeństwo”. Choć prędzej czy później będą dbali o swoje miejsce pracy. ..

Tak czy siak, w nocy  nie szwędamy po mieście, wiadomo dyskotek tutaj nie ma, nocnych klubów i innych tego typu rozrywek też nie, więc co najwyżej można zarobić kulkę. Nie warto. Siedzimy więc na campie.

W dzień żyjemy względnie normalnie. Względnie, bo nasza najbliższa okolica jest w dzień cicha i spokojna (choć nie mogę już tego powiedzieć o pobliskim highway’u).  Ze wspomnianego campu do biura idzie się ze dwie minuty… ale nieeee, wszyscy muszą razem i to samochodem, bo niby safety first. Tyle, że chwilę później cały misterny plan w ….. Ktoś pojechał sam samochodem, bo nie ma kierowcy, ktoś inny nie pojechał, bo nie ma kierowcy, ktoś poszedł piechotą, bo … nie ma kierowcy. Brama otwarta, brama zamknięta itp itd.

W weekendy (czyli piątek i sobotę) jeździmy gdzieś dalej, albo to do starej części Trypolisu (miło), albo na plażę (też miło, choć na samej plaży byłem z 10 min z 3h 😉 ), albo na jakieś zakupy (coś trzeba w końcu jeść), albo do jakiejś knajpy na obiad. Mamy mieć też mecze piłkarskie z pracownikami innych firm zagranicznych czy Ambasad. To co prawda nie spowoduje mojego zainteresowania tym sportem, ale można się wyrwać z campu i spotkać innych ludzi, a to już warte zachodu.

„Co jeszcze? Czyli zakończenie”

Gdyby PRL runął w podobny sposób co Dżamahirijja to pewnie nie mielibyśmy budynku KC PZPR, tak jak w Trypolisie nie ma już Bab Al-Azizi czyli byłej siedziby Kadaffiego. Pewnie nie mielibyśmy też Pałacu Kultury i paru innych miejsc kojarzących się z poprzednim systemem, tak jak nie mają już podobnych miejsc Libijczycy. Różne podobizny Kadafiego pospadały szybciej niż u nas pospadli z cokołów Nowotko czy Dzierżyński. A zmiana nazw ulic przebiegła szybko i sprawnie (nie to co w Polsce np.: Związku Walki Młodych 🙂 ). Nie ma już więc Placu Zielonego, teraz  jest Plac Męczenników (a za takiego uznają chyba każdego kto zginął w trakcie rewolucji). Póki co Libijczycy zamietli  i zaorali stary system, nowy zasadzą w najbliższych wyborach w połowie lipca i oby zrobili to z głową, bo Libia to fajny kraj.

Zapraszam do oglądania zdjęć, których będzie przybywać, bo bez aparatu się prawie nie ruszam 🙂

2 odpowiedzi na “Libia. Część I – początek”

  1. Dobrze poczytać relację z pierwszej ręki. Własnie szukałam jakichś informacji na temat tego jak teraz żyję się w Libii 🙂 Duży dodatkowy plus za piękne zdjęcia .

  2. Tekst przeczytałem od deski do deski. Przyznaję – dużo się dowiedziałem. Znajoma ma możliwość wyjazdu do pracy w Libii, ale się boi. Teraz będę w stanie coś jej doradzić.

Możliwość komentowania została wyłączona.